Uwagi o radykalizacji mowy publicznej Komentarz znanego badacza języka politycznego
Michał Głowiński
05.06.2015
Komentarz znanego badacza języka politycznego
Udostępniony mi projekt badania (czy raczej monitorowania) radykalizacji obecnej mowy publicznej wydaje mi się inicjatywą ważną i pożyteczną. Uwagi krytyczne w żaden sposób nie kwestionują jego zasadności. Celem, który sobie postawiłem po lekturze, to zwrócenie uwagi na możliwość pewnych ulepszeń.
Zastanawiałbym się, czy kategoria radykalizacji nie jest rozumiana zbyt szeroko, pewne sformułowania wydają mi się w zasadzie dopuszczalne w obrębie prasowej czy telewizyjnej polemiki. Określenie kogoś jako histeryka nie jest wprawdzie komplementem, ale nie jest także formą dyskwalifikacji czy poniżenia.
Na pierwszy plan wysuwa się tutaj to, co określiłbym jako „kod personalny”: co można powiedzieć o przeciwniku politycznym czy ideowym? To prawda, w przytaczanych przykładach przekraczane są granice wszelkiej przyzwoitości, chodzi o zwykłe chamstwo i to, co w przedwojennych felietonach sądowych Wiecha nazywało się pyskówką. Wyeliminować pewnych, niekiedy ostrych formuł się nie da, a na powrót do XIX-wiecznej elegancji (typu: „w wypowiedzi swojej szanowny pan łaskaw był rozminąć się z prawdą”) trudno liczyć.
Radykalizacja w polemikach – jak mi się wydaje – polega na tym, że o przeciwniku można powiedzieć absolutnie wszystko, niezależnie od stanu faktycznego i dobrych obyczajów, czyli elementarnej przyzwoitości. Nie jest to zjawisko nowe, ma swoje antecedencje w Polsce Ludowej, przede wszystkim w okresach ostrych kampanii propagandowo-ideologicznych, takich jak lata stalinowskie czy okres marcowy. Kiedy czytam o „zidiociałej brei, coraz silniej nasycanej lewacką ambrozją”, przypomina mi się PRL-owska grafomania w wydaniu najgorszym, choćby z wychodzącego w latach 80. tygodnika „Rzeczywistość” skupiającego tak zwany partyjny beton.
Sprawą niezmiernie ważną wydaje mi się także to, że radykalizacja łączy się z najważniejszymi zjawiskami we współczesnej mowie publicznej. Przede wszystkim z manipulacją językową, która polega na narzucaniu znaczeń i eksponowaniu pewnych konotacji. Gdy ktoś używa formuły „prawdziwi Polacy” nie jest, a w każdym razie nie musi być, językowym radykałem, tworzy jednak pewien świat, w którym obok Polaków prawdziwych istnieją tacy, którzy prawdziwi nie są (a więc obcy, udający, że są naszymi rodakami; odbiorca ma wiedzieć, o kogo chodzi). Podobnie się dzieje, gdy pojawia się formuła „gazeta polskojęzyczna”. Jest oczywiste, że nikt tak nie powie o publikacji, którą określi się jako polską (w pewnych sytuacjach historycznych określenie to było zresztą uzasadnione i nie zawierało nagannych sugestii).
Zmanipulowany język tworzy pewien świat, który odbiorca ma aprobować i przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza. Manipulacjom różnego rodzaju podlegają słowa neutralne w swych podstawowych użyciach. Przykładem niech będzie „salon”. W znaczeniu dosłownym jest to – jak wiadomo – nazwa pomieszczenia, w pewnego typu publicystyce – symbol tego, co w życiu publicznym najgorsze.
Sądzę, że nie sposób zajmować się radykalizacją mowy publicznej bez zwrócenia uwagi na ideologizację języka, wyraźną nie tylko w tekstach dotyczących wydarzeń politycznych, ale także spraw obyczajowych, moralnych, nawet artystycznych. W tej dziedzinie pojawiają się formuły będące dobitnym dowodem ideologizacji mowy publicznej. Przykładem może być formuła „cywilizacja śmierci”, odnosząca się do czasów, w których średnia życia ludzkiego znacznie wzrosła, a także to wszystko, co dotyczy problematyki aborcyjnej („zabijanie nienarodzonych dzieci”). Tutaj walka toczy się o narzucenie pewnego języka, jest on zradykalizowany („zabijanie”), ale taki być nie musi. Ciekawym problemem, wartym podjęcia, jest stosunek Kościoła katolickiego do radykalizacji języka. Zdaję sobie sprawę, że jest to sprawa wysoce delikatna, ale jednak nie do pominięcia (warto być może wśród analizowanych czasopism uwzględnić „Frondę”). Tutaj także ujawnia się rola podziałów dychotomicznych. Radziłbym zwrócić uwagę, że radykalizacja języka jest też sprawą wyrazistej aksjologii, to z nią powinien solidaryzować się odbiorca. Służy ona brutalnemu narzucaniu wartości.
W tym miejscu chciałbym się odwołać do dwu tekstów, które do mnie dotarły drogą elektroniczną – Karoliny Wigury i Tomasza Sawczuka. Obydwa uważam za szczególnie ważne i wiele zapowiadające. Pan Sawczuk zwraca uwagę, analizując wypowiedzi związane z katastrofą smoleńską, że zwolennicy idei zamachu ujmują rzecz w kategoriach walki dobra i zła. Jest to doskonały przykład na działanie podziałów dychotomicznych: z jednej strony my, po których stronie jest wszystko, co dobre, mądre i piękne, z drugiej zaś strony oni, czyli wszelka możliwa i zawsze najgorsza swołocz, oddająca się permanentnemu kłamstwu. Programowy artykuł Karoliny Wigury oraz tekst Tomasza Sawczuka mogą – jak mi się wydaje – wyznaczać kierunek, w którym podążać powinna analiza zradykalizowanego języka, gdyż zapewniają ciekawą problematyzację tej niezmiernie ważnej sprawy. Nie wchodzą zresztą w konflikt z rozdziałem zatytułowanym „Idea”, w którym autorzy ujawniają cele inicjatywy, którą podjęli, oraz swoje intencje.
Na koniec dwie uwagi. Pierwszą można określić jako uwagę starego belfra: przydałaby się większa profesjonalizacja wywodów. Radziłbym sięgnięcie po książki o retoryce (np. Jerzego Ziomka) czy klasyczną rozprawę Schopenhauera dotyczącą erystyki. Druga uwaga ma charakter osobisty. Przez ćwierćwiecze zajmowałem się oficjalnym językiem PRL-u. Miałem zadanie ułatwione – był to język wysoce ujednolicony, niemal wystarczała codzienna lektura „Trybuny Ludu”. Zdaję sobie sprawę, że Państwo postawiliście przed sobą zadanie trudniejsze, bo jest więcej mediów, a czasopisma są znacznie zróżnicowane i radykalizacja mowy, czyli pewien rodzaj ideologicznego bełkotu, przybiera rozmaite kształty. Życzę powodzenia!