Polityka jako sztuka kolonizacji

Radykalizacje w języku polskiej prasy w okresie wyborów parlamentarnych

Tomasz Sawczuk
 01.12.2015 

Ilu_3_Krasowski-i-Wigura-550x275

Kampania wyborcza była dobrym pretekstem do klarownego wyłożenia podstawowych sporów rządzących aktualnie polskim życiem publicznym. Głównym zjawiskiem widocznym w publikacjach z okresu okołowyborczego było demonizowanie przeciwnika politycznego. Analizowane tytuły prasowe oraz media internetowe – nawet jeżeli nie posługiwały się w danym wypadku zradykalizowanym językiem – w sposób wyraźny odchodziły od prób zobiektywizowanej oceny wydarzeń politycznych, odwoływały się natomiast do idealizujących kodów językowych, których wykorzystanie niejednokrotnie skutkowało jednostronnym, znacząco uproszczonym obrazem wydarzeń. Medialne komunikaty były często nastawione na zawstydzanie lub upokarzanie przeciwnika – czy wręcz wroga – nie zaś na analizę procesów społecznych czy instytucjonalnych.

Język, którym posługiwali się publicyści, wskazuje, że zwycięstwo politycznego przeciwnika jest postrzegane przez obie strony sporu jako co najmniej zagrożenie demokracji, a w gruncie rzeczy jej brak.

Definiowanie wroga

Rząd Platformy Obywatelskiej według przeciwnego obozu przyczynił się do stanu, w którym Polska stanowi „żerowisko dla zagranicznych graczy” (Bronisław Wildstein, „O co toczy się gra”, „wSieci”, nr 42/2015). Zdaniem Piotra Skwiecińskiego w ciągu ostatnich ośmiu lat „poszczególne segmenty [państwa] były parcelowane między rozmaite korporacje, jawne i niejawne kliki, grupy interesu”, zaś rząd PO odgrywał „rolę subordynowanych podwładnych Berlina i Brukseli” („Przed zwrotnicą”, „wSieci”, nr 42/2015). Także Jacek Karnowski pisał, że „wybory dotyczyły stawki najwyższej: pytania, czy państwo polskie będzie myślało i działało samodzielnie, czy też stanie się w jeszcze większym stopniu papugą elit brukselskich i berlińskich” (Jacek Karnowski, „Myślenie to życie”, „wSieci”, nr 43/2015). Trudno w takiej optyce uznać rządy PO za demokratyczne i suwerenne – rząd sterowany przez siły zagraniczne lub przez niejawne siły wewnętrzne z założenia nie reprezentuje obywateli.

Medialne komunikaty były często nastawione na zawstydzanie lub upokarzanie wroga, nie zaś na analizę procesów społecznych oraz instytucjonalnych.

Tomasz Sawczuk

Podobne stanowisko wykazywali jednak także autorzy przeciwni Prawu i Sprawiedliwości – tyle że wobec właśnie tej partii. Adam Michnik zapowiadał „aksamitną dyktaturę” („Gorzki smak aksamitnej dyktatury”, „Gazeta Wyborcza”, 17–18 października 2015 r.), zaś Radosław Markowski twierdził, że „te wybory są o tym, czy w Polsce uchowa się demokracja, czy nie” („Jak PiS omamił Polaków”, „Gazeta Wyborcza”, 28 września 2015 r.). Tomasz Lis przestrzegał, że „stawką w wyborach jest to, czy wybierzemy liberalną demokrację czy autorytaryzm” („Mogą wygrać wybory, ale nie mogą nam zabrać Polski”, „Gazeta Wyborcza”, 17–18 października 2015 r.). Rozmawiający z nim Maciej Stasiński przyznawał, że „liberalna demokracja jest zawsze słabsza w starciu z politycznym bandytyzmem”.

Tytuł wywiadu z Lisem jest znamienny. Spór w rzeczy samej wszedł na poziom pytań o to, czy zabiorą „nam” Polskę – a dokładniej: kto ją komu zabierze. Co bowiem ciekawe, strona wspierająca PiS faktycznie przyznawała, że PiS jest jedyną „partią zmiany” (Joanna Lichocka, „Prosty wybór”, niezależna.pl, 10 października 2015 r.), zaś „dla nich wszystkich [Nowoczesnej, Platformy i Lewicy] podstawową sprawą jest obrona status quo – jest to element oligarchicznego porządku, który panuje w Polsce” (Bronisław Wildstein, „Propaganda Platformy skuteczniejsza niż komunistyczna”, fronda.pl, 15 października 2015 r.).

Demokracja dla swoich

Centralny problem, będący podstawą takiej a nie innej formy owego sporu, można zrekonstruować przy pomocy wyróżnienia dwóch podejść do rozumienia natury konfliktu politycznego.

Prasa wroga rządowi Platformy Obywatelskiej podkreśla znaczenie skonfliktowanych interesów dla możliwych form prowadzenia polityki wewnętrznej oraz zewnętrznej, ale równocześnie jest niechętna przyznaniu prawomocności tego rodzaju konfliktom w obrębie polskiego systemu demokratycznego. Innymi słowy: zauważa ona rolę konfliktów w życiu politycznym, ale uważa je za rozstrzygalne i wykazuje skłonność do przyznawania swojej opcji politycznej monopolu na posiadanie słusznego stanowiska. Osoby formułujące poglądy odmienne obciążone są w konsekwencji podejrzeniem służenia obcym interesom – zewnętrznym lub wewnętrznym, ale zawsze „nie-polskim”.

Prasa wroga Prawu i Sprawiedliwości wykazuje tendencję do niwelowania roli konfliktów politycznych w życiu publicznym, co budzi w oponentach podejrzenie, że jej przedstawiciele mają coś do ukrycia, co najpewniej związane jest z ochroną partykularnych interesów, których ujawnienie nie służyłoby „obozowi III RP”. W retoryce tego obozu konflikt polityczny na arenie zewnętrznej przejawia się przede wszystkim jako polityka awanturnicza oraz antyeuropejska, konflikt na arenie wewnętrznej jest zaś wynikiem albo bezrozumności („dlaczego szalbierstwo ludzi niepohamowanych ambicji, egoizmu, brutalności i obłudy zwycięża w sporze ze zdrowym rozsądkiem?”, pytał Adam Michnik; [w:] „Gorzki smak aksamitnej dyktatury”, „Gazeta Wyborcza”, 17–18 października 2015 r.) albo wstecznictwa osób, które go prowokują.

Tym samym obie strony przyjmują własną wizję działalności politycznej za normatywny wzorzec jej prowadzenia. Strona antyplatformerska kładzie nacisk na potrzebę pobudzenia konfliktu w celu zerwania z dotychczasową, zakłamaną polityką (Platforma „została oderwana od koryta władzy, które skleciła z pogardy, kłamstwa, indolencji i złodziejstwa”; [w:] Krzysztof Feusette, „Pęknięta sprężyna”, „wSieci”, nr 43/2015) i przywrócenia polityki, która powinna kierować się wartościami („przywrócić równość wobec prawa”; [w:] Bronisław Wildstein, „O co toczy się gra”, „wSieci”, nr 42/2015).

Tymczasem strona antypisowska przyjmuje ów nacisk na podsycanie konfliktu jako zagrożenie dla całego liberalno-demokratycznego ładu. Redakcja „Gazety Wyborczej” otwarcie określiła PiS mianem „wrogów demokracji” (23 października 2015 r.). Tomasz Lis w artykule o znamiennym tytule: „Czyja będzie Polska?” („Newsweek”, nr 43/2015) pytał, czy obudzimy się w „państwie, które ocalało”.

Prowadzenie polityki niezgodnej z wyobrażeniami określonego środowiska medialnego na ogół kończy się zarzutami zdrady – kraju, narodu, rozumu, nadziei na postęp – w sytuacji, gdy często bardziej adekwatnym odniesieniem byłaby dyskusja o kulturze politycznej; procedurach prawnych czy emocjach społecznych, z których wszystkie rozgrywają się w obrębie systemu demokratycznego.

Czyja będzie Polska?

W retoryce obu stron sporu przejęcie władzy przez rywala oznacza, że druga strona nie będzie mogła czuć się „u siebie”. Bronisław Wildstein pisze o „właścicielach III RP” („Pluszowe urbanoidy”, „wSieci”, nr 43/2015,), Roman Giertych przepowiadał zaś w wypadku zwycięstwa PiS „rewolucję autorytarną”, a zatem działanie trwale wykluczające politycznych przeciwników z uczestnictwa w sferze politycznej („Rewolucja autorytarna”, „Newsweek”, nr 44/2015).

Przeciwnik polityczny postrzegany jest jako skrajnie obcy. Jacek Żakowski wyraził pogląd, że „[p]rawica od lat karmi Polaków swoimi lękami. Społeczeństwo długimi okresami potrafiło się przed nimi bronić” („Straszydła prawicy”, „Polityka”, nr 41/2015). To zatem nie społeczeństwo wyraża pewne emocje, ale jest kolonizowane przez zewnętrzne siły. Taki opis nie tylko nie pozwala poważnie analizować procesów społecznych, umożliwiających wsparcie takich, a nie innych projektów politycznych, ale zakłada ponadto, że albo lęki Polaków są autentyczne, ale nie należy ich traktować poważnie, albo że prawica potrafi kontrolować umysły bezwolnych, atakowanych przez nią Polaków, którzy w związku z tym nie mogą „żyć w prawdzie”.

Przeciwnika politycznego – który często reprezentuje interesy lub emocje wielkich grup ludzi – nie można zignorować, wymazać z politycznego pejzażu ani radykalnie przekształcić przez skrajnie uproszczony sprzeciw wobec jego stylu myślenia.

Tomasz Sawczuk

Skoro logika kolonizacji może dotyczyć świadomości społecznej, może tym bardziej obejmować funkcjonowanie instytucji politycznych oraz administracji. Skutkuje to wysokim stopniem nieufności wobec niekontrolowanych przez własny obóz polityczny organów państwa. Jeżeli przyjąć, że „wszystkie inne partie [poza PiS] służą zachowaniu układu sił systemu III RP” (Joanna Lichocka, „Prosty wybór”, niezależna.pl, 2 października 2015 r.), a „komisja wyborcza uczyła się w Moskwie fałszowania wyborów”, zaś „obecna nasza administracja złożona jest z […] ćwierćpolaków” (Jan Pietrzak, „Ambasador i szprotki”, „wSieci”, nr 40/2015), to portal niezależna.pl słusznie nawoływał do podjęcia inicjatyw mających nie tyle obserwować przestrzeganie demokratycznych standardów, co „zwiększyć szanse na uczciwy przebieg wyborów parlamentarnych”, które należy zatem domyślnie uważać za przebiegające w sposób nieuczciwy.

Wychodząc poza analizowany okres kampanii wyborczej, podobną logikę można zauważyć w związku z próbą samodzielnej nominacji pięciu sędziów Trybunału Konstytucyjnego najpierw w czerwcu 2015 r. przez Platformę Obywatelską, a następnie – w drodze unieważnienia wcześniejszych działań parlamentu – w listopadzie 2015 r. przez Prawo i Sprawiedliwość. W przyjmowanej przez obie strony optyce państwowe instytucje nie istnieją jako takie, lecz stanowią ekspozyturę interesów przeciwnej partii – jeżeli nie są kontrolowane przez własny obóz, w której to sytuacji wierzy się w ich bezstronność. Konsekwencją takiej postawy jest długotrwałe podważanie i lekceważenie autorytetu prawa.

Wnioski

Wyciąganie zarzutów największego kalibru jako podstawowej formy krytyki przeciwnego obozu politycznego rodzi dwa podstawowe problemy. Po pierwsze, posiada niewielką wartość analityczną. Niedopasowanie rodzaju krytyki do przedmiotu raczej zaciemnia krytykowane zjawiska, niż pomaga zrozumieć zachodzące procesy polityczne. Po drugie, przepaść pomiędzy zwalczającymi się obozami staje się nie do pokonania. W tej sytuacji obozy owe wytwarzają wsobne kody językowe, których tendencje do autoreferencji są tak silne, że żadna ze stron nie jest ostatecznie zainteresowana nawet podjęciem dyskusji z oponentem. Zdyskredytowanie przeciwnika (choćby przez podanie nieprawdziwej informacji, że „PO zbierała zawsze 90 proc. głosów wyborców w więzieniach”, albo przez podsumowanie, że projekt PiS to „prostacki populizm, bezrefleksyjny radykalizm, tępy nacjonalizm”; [w:] Tomasz Lis, „Nazajutrz”, „Newsweek”, nr 44/2015) już w pozycji wyjściowej zwalnia nawet z konieczności jego wysłuchania.

Obu stronom umyka zazwyczaj podstawowy fakt, że demokracja funkcjonuje poprawnie tylko wtedy, gdy składające się na nią reguły polityczne są praktykowane. Przeciwnika politycznego – który przecież często reprezentuje interesy lub emocje wielkich grup ludzi – nie można zignorować, wymazać z politycznego pejzażu ani radykalnie przekształcić przez skrajnie uproszczony sprzeciw wobec jego stylu myślenia.

Wysuwanie w sporze politycznym zarzutów, po których postawieniu niemożliwe jest już uczynienie w dyskusji kolejnego kroku, które kończą konwersację, nie służy słusznemu napiętnowaniu dopuszczającego się rzekomo przerażających czynów wroga, lecz pogarsza jakość kultury politycznej. Artykułowanie realnych konfliktów w niedialogicznej formie nie jest wyrazem moralnej przewagi, lecz podmywa liberalne fundamenty demokracji, wyprowadzając sens owych konfliktów całkowicie poza sferę polityki.

 

Tomasz Sawczuk 

członek redakcji „Kultury Liberalnej”.

Ilustracja: Marta Zawierucha

Wypowiedz się