O dyskredytacji językowej Jak wystrzegać się złych praktyk w debacie publicznej?
Michał Jędrzejek
15.04.2016
Jak wystrzegać się złych praktyk w debacie publicznej?
Wprowadzenie
„Sekta smoleńska”, „tęczowy totalitaryzm”, „autyzm PiS-u”, „Targowiczanie z PO” – w ramach prac Obserwatorium Debaty Publicznej zbierane i opisywane są przykłady radykalizacji, występujące na łamach wybranych polskich czasopism i portali internetowych. Duża część z nich może być rozumiana jako próba językowej dyskredytacji politycznego bądź światopoglądowego przeciwnika. W ujęciu Mirosława Karwata, językowa dyskredytacja polega na krytyce odnoszącej się nie do meritum sporu, lecz do autora wypowiedzi jako takiego, jest wypowiedzią ocenno-perswazyjną zawierającą negatywną ocenę przeciwnika i stanowi rezultat osobistego zaangażowania w spór; nie jest ona życzliwa i pomocna, ponieważ jej celem jest odmówienie komuś uznania, a w swej intencji nie jest korektywna, lecz dyskwalifikująca. W zależności od motywacji osoby krytykującej może ona mieć charakter dyskredytacji pryncypialno-programowej – gdy krytyka ma charakter dobrze uzasadnionego osądu i wyraża szczere przekonanie mówiącego; bądź dyskredytacji złośliwej i podstępnej – gdy ukrywa istotne fakty o przeciwniku, jest tendencyjna i służy przede wszystkim korzyściom własnym[1]. Warto zauważyć, że dyskredytowanie przeciwnika – nawet w ujęciu pryncypialno-programowym, jako sposób prowadzenia sporu – utrudnia skupienie się na szczegółowych różnicach dzielących obie strony czy docenienie dobrych intencji przeciwnika, a w konsekwencji uniemożliwia wypracowanie możliwego konsensusu.
Polska debata publiczna w badanym okresie (od października 2014 r. do kwietnia 2016 r.) charakteryzowała się wysoką temperaturą sporu, skłonnością do tworzenia bipolarnych podziałów (często podkreślanych podziałów na „dwa obozy” bądź „dwie Polski”) oraz próbami całościowej krytyki przeciwnika. Używane dyskredytacje językowe miały na celu demonizowanie oponentów, a często również podkreślenie własnych zasług. Zarówno środowiska prawicowe, jak i centrowo-lewicowe wypracowały charakterystyczne toposy argumentacji, porównań i zarzutów tworzące „ramy” dla interpretacji bieżących zdarzeń. George Lakoff określa owe „ramy” jako: „struktury umysłowe, które kształtują widzenie świata. Wpływają [one] na cele, jakie sobie stawiamy, czynione przez nas plany, sposób naszego zachowania oraz na to, czy rezultaty naszych działań oceniamy jako dobre i złe”[2]. W naszym opracowaniu chcielibyśmy skategoryzować zarówno niektóre sposoby dyskredytacji językowej charakterystyczne dla poszczególnych środowisk, jak i te, które używane są przez całą scenę publicystyczną.
Analizowane poniżej kazusy często stanowią przykład praktyki „etykietowania” (labelling) światopoglądowych przeciwników. Jak piszą autorzy „Słownika polszczyzny politycznej po roku 1989”, etykietowanie jest to „sposób deprecjacji przeciwnika, polegający na jego negatywnym wyróżnieniu i odpowiednim oceniającym nazwaniu. Są to […] albo konwencjonalne, obraźliwe przezwiska, np. «cham», «idiota», «zdrajca», używane dla wywołania konkretnego stanu emocjonalnego u odbiorcy (obrazy, gniewu, złości) albo też okazjonalne opisująco-wartościujące nazwania różnych zjawisk, motywowane perswazyjnie, a zatem służące przekazaniu odbiorcom określonych wartości […]. Większość politycznych etykietek językowych to nominacje negatywne (choćby: «ziemniaki», «oszołomy», «katole»), ale proces etykietowania umożliwia także przeprowadzenie nominacji pozytywnej”[3]. Nadawanie negatywnych etykiet – znany zabieg erystyczny – służy schematycznej kategoryzacji i ogólnej kompromitacji przeciwnika, zwalniając dyskutanta z polemiki z jego konkretnymi tezami i argumentami. Rozpoznanie w swoim oponencie przedstawiciela „resortowych dzieci”, „wyznawców smoleńskiej wiary” czy „obrońców koryta” stanowi swoistą demaskację, ośmiesza go, a niekiedy moralnie i politycznie dyskwalifikuje z udziału w dalszej dyskusji.
Na podstawie badań prowadzonych przez ODP można zaryzykować stwierdzenie, że bardziej charakterystyczne dla środowisk centrowo-lewicowych są próby dyskredytacji przeciwnika w formie etykiet 1) quasi-religijnych; bądź 2) psychiatrycznych. Wspólne rozmaitym grupom są 3) hiperboliczne analogie historyczne. W prawicowym dyskursie częściej pojawiają się określenia odnoszące się do 4) patriotyzmu; 5) pochodzenia; 6) służenia własnym interesom pod pozorem bronienia wartości. Obie strony próbują przypisać sobie pożądane cechy – środowiska centrowo-lewicowe częściej koncentrują się na własnej racjonalności, zaś prawicowe – na słuszności moralnej i kultywowaniu wartości; w niektórych okolicznościach jednak (np. podczas sporów o kryzys migracyjny czy o gender) ma miejsce zjawisko przeciwne – liberałowie i lewica przypisują sobie wrażliwość moralną i empatię, zaś przedstawiciele prawicy uwypuklają swój zdrowy rozsądek.
Poniższa – cząstkowa – typologia przykładów językowej dyskredytacji ma na celu wskazanie i analizę niektórych form złych praktyk publicystycznych, czyli takich, które w sposób jaskrawy upraszczają rzeczywistość i stygmatyzują politycznych oraz światopoglądowych oponentów. Nazywanie i opisywanie zabiegów językowych używanych przez dziennikarzy może pełnić funkcję edukacyjną, budując krytyczną świadomość odbiorców medialnych przekazów. Analiza przykładów z różnych stron sceny publicystycznej może służyć również zrozumieniu wzajemnych resentymentów, niechęci czy wrogości, która pojawia się między przedstawicielami wspomnianych „dwóch obozów” w Polsce. Nie broniąc przekonania, że obie strony w równym stopniu posługują się mechanizmami językowej dyskredytacji, wskazujemy jednak na występowanie radykalizacji w rozmaitych środowiskach medialnych w Polsce.
1. Cechy quasi-religijne
Cytaty:
Jerzy Baczyński, „Kod PiS-u”, „Polityka”, 10–16 lutego 2016 r., s. 6.
„Patrzę z przykrością i zażenowaniem na wielu, zapewne rozsądnych działaczy PiS, jakie wykonują logiczne wygibasy, aby pozostać w kręgu smoleńskiej wiary i nie wyjść na cynika lub szaleńca. […] Kłamstwo smoleńskie należy do podstawowego kodu PiS, organizującego i wyłączającego tę zbiorowość z 70–80-procentowej reszty niewierzących.”
Wojciech Maziarski, „Sekta smoleńska i sekta neosocjalistyczna”, „Gazeta Wyborcza”, 2 lipca 2015 r., s. 2.
„Niektórzy nie przyjmują do wiadomości faktów i dają wiarę absurdalnym teoriom. Na przykład zwolennicy teorii o zamachu smoleńskim. Albo dajmy na to Rafał Woś w ostatnim «Magazynie Świątecznym». Widzi, że polska transformacja była bezprecedensowym sukcesem na skalę światową, na co też jest milion dowodów, ale upiera się, że trzeba było inaczej wychodzić z komunizmu. […] jak ktoś chce zobaczyć efekt terapii proponowanej przez Wosia niech się wybierze na Białoruś. […] Przekonując, że białe jest czarne i robiąc ludziom kaszę z mózgu, neosocjalista Rafał Woś utrzymuje, że nie zwalcza kapitalizmu […]”.
Piotr Wierzbicki, „Traktat”, „wSieci”, 29 grudnia 2014 r. – 11 stycznia 2015 r., s. 44–56.
„Polityczna poprawność – będziemy o niej mówić «nowowiara» – to niepisana książeczka wierzeń, nakazów, zakazów, które ufundowane w latach 60. XX w. w krajach anglosaskich, przeszczepione następnie na grunt pozostałych krajów Europy Zachodniej […] [i innych części świata] ogarniają właśnie nasze życie. […] Pomysł nowowiary to upatrzyć sobie którąś z pożytecznych inicjatyw emancypacyjnych z przełomu XIX i XX w., po czym przerodzić ją w opresyjną krucjatę. Hasło równouprawnienia kobiet przeszwarcowane w fanatyczny feminizm. Duch tolerancji wobec homoseksualizmu przebrany we wrzaskliwe parady równości. Uznanie praw mniejszości pojęte jako jej dominacja nad większością. Zasada jest prosta: na odwrót. Świat jest, a w każdym razie był, zły. Powinien zaś być dobry. Trzeba więc go przekręcić, najlepiej tak całkowicie, po prostu do góry nogami”.
Porównania poglądów oponentów do religijnej „wiary”, zarzucanie im głoszenia „dogmatów” bądź sprawowanie „kultu” i bycie „wyznawcą” swojego przywódcy ma na celu delegitymizację przeciwników jako ludzi irracjonalnych i przyjmujących swoje przekonania w sposób nieuzasadniony. Łączy się często z wyobrażeniem o braku indywidualnego stanowiska polemisty, który zależny jest od przekonań kolektywnych, czasem narzucanych przez rozlicznych „kapłanów” swojej wiary, czasem zaś przez charyzmatycznego przywódcę. Polityczne działania mogą wówczas zostać zinterpretowane jako „krucjata” – przedsięwzięcie „fanatyczne”, często brutalne i nie zważające na rozsądne głosy opozycji. Charakterystyczne jest również porównanie do „sekty” – mniejszościowej grupy religijnej, nasuwającej negatywne skojarzenia jako organizacji wyjątkowo radykalnej, prowadzonej przez groźnego lidera, potencjalnie niebezpiecznej.
W języku polskiej publicystyki (zwłaszcza centrowej i lewicowej) w badanym okresie regularnie powtarzały się kwalifikacje quasi-religijne w kontekście reakcji na katastrofę smoleńską i śledztwo w tej sprawie. Przeciwników oficjalnego stanowiska tzw. komisji Millera, upatrującej przyczyn katastrofy przede wszystkim w błędach polskich pilotów, prezentowano jako wyznawców „religii smoleńskiej”, „wiary smoleńskiej”, „członków sekty smoleńskiej”. Niekiedy sprawowanie „kultu smoleńskiego” przypisywano również grupom zbierającym się pod Pałacem Prezydenckim na modlitwę i wspólne wspominanie tych, którzy zginęli w katastrofie. W cytowanych wyżej tekstach Jerzy Baczyński mówi o „smoleńskiej wierze”, łącząc ją z „cynizmem” bądź z „szaleństwem”, zaś Wojciech Maziarski wspomina o „sekcie smoleńskiej” jako głoszącej „absurdalne teorie”.
Poręczne porównanie czyjegoś stanowiska do stanowiska religijnego jest stosowane również w innych kontekstach. W tym samym tekście W. Maziarski pisze również o „sekcie neosocjalistycznej”, do której członkostwa wystarczy przekonanie, iż należało „inaczej wychodzić z komunizmu”. Samo rozważenie alternatywnych modeli transformacji ekonomicznej w Polsce jest zatem już przekonywaniem, że „białe jest czarne” i robieniem „ludziom kaszy z mózgu”. Etykieta „sekciarstwa” występuje zatem często jako powiązana z tym, co pozbawione sensu, bez rozsądnych przesłanek, głupie, ale w konsekwencji również groźne.
Religijne kwalifikacje, choć rzadziej, pojawiają się również w publicystyce konserwatywnej. Wyrastają one z popularnej tradycji przypisywania nowoczesnym ruchom rewolucyjnym cech karykatury religii czy pseudoreligii, znacznie bardziej fanatycznych i dogmatycznych niż tradycyjne religie. W przytoczonym przykładzie Piotr Wierzbicki stara się w ten sposób scharakteryzować zjawisko „poprawności politycznej” jako „nowowiary”, w której intelektualiści pełnią funkcję „kapłanów”, zaś ośrodki badawcze – nowych „wiodących sanktuariów”.
2. Kwalifikacje psychiatryczne
Cytaty:
Tomasz Lis, „Prezes ostrzega Polaków”, „Newsweek”, 1–7 grudnia 2014 r., s. 2.
„Kolejna erupcja szaleństwa, niegodziwości i agresji Jarosława Kaczyńskiego wznowiła dyskusję – czy u niego to cynizm, czy paranoja. Podrzucam tu trzecią możliwość – to idealizm. Dokładnie tak. Kaczyński, znając siebie i swoje defekty, próbuje ocalić Polskę przed samym sobą i ostrzec Polaków przed nieuchronnymi następstwami zdobycia władzy. […] Po wyborach prezydenckich z 2010 r. prezes powiedział, że zachowywał się w kampanii całkiem normalnie, bo był na proszkach. Oto były premier i kandydat na prezydenta mówi narodowi, że zachowuje się w miarę racjonalnie i odpowiedzialnie, gdy jest na proszkach. […] Prezes robi to [surowo krytykuje dzisiejszą Polskę] jednak celowo, nie po to, by insynuować i obrażać, ale by uświadomić Polakom, jak bezbrzeżne są jego kompleksy i jak poturbowaną ma osobowość.”
Adam Krzemiński, „Szansa Dudy”, „Polityka”, 2–9 września 2015 r., s. 12.
„Dobrze, że Andrzej Duda zerwał z autyzmem PiS, którego twórcy ogłosili program ochładzania stosunków z Niemcami i szczycili się, że nie bywają za granicą i nie znają języków obcych.”
Wojciech Maziarski, „Szczęśliwego kapitalizmu!”, „Gazeta Wyborcza”, 29 grudnia 2014 r., s. 4.
„Festiwal paranoi trwa już od ćwierćwiecza i jak dotąd nic strasznego się w Polsce nie stało. Ekipa Jarosława Kaczyńskiego, Antoniego Macierewicza i ich towarzyszy od 25 lat próbuje emocjonalnie rozhuśtać Polaków i na tej fali dojść do władzy, ale jakoś jej to nie wychodzi. […] Obóz maniakalny wykonuje więc rytualne tańce, a polska karawana jedzie dalej bez większych przeszkód. Nadrabiamy dystans dzielący nas od zamożnego Zachodu […].”
Systematycznie pojawiają się w debacie publicznej określenia przypisujące oponentom zaburzenia psychiczne. Niekiedy są to ogólne określenia – sugerowanie, że przeciwnik cierpi z powodu „szaleństwa” – np. „lewicowego szaleństwa”, „smoleńskiego szaleństwa”, „genderowego szaleństwa”, kiedy indziej zaś przypisanie osobie bądź całej partii politycznej konkretnej jednostki chorobowej, jak w podanych wyżej przykładach: „autyzm PiS-u” (Adam Krzemiński) czy „obóz maniakalny” (Wojciech Maziarski). Podobnie jak w przypadku kwalifikacji religijnej, określenia psychiatryczne podkreślają absurdalność i grozę działań przeciwników. W tej perspektywie osoby naznaczone stygmatem zaburzenia psychicznego mogą zachowywać się nieodpowiedzialnie – być może przecież, zamiast brać udział w życiu politycznym, powinien on poddać się leczeniu.
Kwalifikacje psychiatryczne wydają się pojawiać nieco częściej wśród publicystów centrum i lewicy, częściej przypisujących swoim oponentom działania irracjonalne. Wobec niektórych postaci życia publicznego – np. Jarosława Kaczyńskiego czy Antoniego Macierewicza – systematycznie podejmowane są próby demaskatorskiego opisu ich osobowości i hipotetycznych zaburzeń psychicznych. Co najmniej kilkukrotnie w badanym okresie, Tomasz Lis w „Newsweeku” opisywał psychikę Jarosława Kaczyńskiego. Widział w nim m.in. osobę o „bezbrzeżnych kompleksach”, „poturbowanej osobowości”, kogoś, kto „zachowuje się w miarę racjonalnie i odpowiedzialnie, gdy jest na proszkach”. Choć czynniki psychologiczne mogą mieć istotne znaczenie w życiu politycznym, można też zauważyć, że próby amatorskiej kwalifikacji psychiatrycznej służą również ośmieszeniu i wykluczeniu przeciwnika z obrębu merytorycznej dyskusji.
Stosowność używania pojęć z zakresu zdrowia psychicznego jest przedmiotem kontrowersji również ze względu na godność i uczucia osób z zaburzeniami psychicznymi. Przeciwnicy używania takich porównań przekonują o bezpodstawności przenoszenia pojęć o precyzyjnym sensie medycznym do dyskursu politycznego, w którym nie mają one ściśle określonego sensu, a służą obniżaniu wiarygodności przeciwnika. W takim przypadku mogą być odbierane przez osoby z zaburzeniami psychicznymi jako krzywdzące i poniżające. Obrońcy takich sformułowań mogą wskazywać jednakże na szerokie rozpowszechnienie metaforycznego użycia rozmaitych terminów, które tylko na zasadzie analogii nawiązują do pierwotnego (np. medycznego) znaczenia pojęcia.
3. Hiperboliczne analogie historyczne
Cytaty:
Marek Król, „Rok 2014”, „wSieci”, 17–28 grudnia 2014 r., s. 127.
„Człowiek, niestety rządowy, nie czuje, jak się totalitaryzuje. Objawy tego są widoczne w języku nowomowy, który staje się obowiązujący w komunikowaniu się władzy ze społeczeństwem. Bredzisław Komorowski i Grzebanał Schetyna to od lat mistrzowie nowomowy, którzy pogłębiają, utrwalają i poszerzają bełkot III RP. […] Gdyby George Orwell zmartwychwstał w pomunistycznej Polsce, czego mu nie życzę, ujrzałby twórczy plagiat «Roku 1984». Spektakl, który pomuna nam zaprezentowała, aresztując dziennikarzy w PKW to doprawdy majstersztyk totalitaryzmu poszukującego pogłębienia procesu ogłupiania społeczeństwa. […] Rok 2014 będący kopią Orwellowskiego «Roku 1984» trwa, bo trwa mać dla dobra partii i rządu”.
Joe Bisonette, „Tęczowy totalitaryzm”, „Do Rzeczy”, 11–17 maja 2015 r., s. 60–62. [przedruk artykułu z magazynu „Crisis”]
„[…] coś bardzo znaczącego wydarzyło się w Kanadzie wraz z legalizacją «małżeństw» osób tej samej płci. I nie miało to nic wspólnego z prawem gejów do zawierania «związków małżeńskich» ani z samym małżeństwem jako takim. 20 lipca 2005 r. Kanada zrobiła duży krok w kierunku totalitaryzmu. Wolność słowa, prawa rodzicielskie, prawo do praktykowania i wyznawania wybranej religii, a także wyświechtane tezy o prawie naturalnym zostały głęboko naruszone. Legalizacja «małżeństw» osób tej samej płci, uważana kilka lat wcześniej za aberrację, uznana została za prawo, a to, co uważaliśmy za normalną i naturalną wizję ludzkiej seksualności zostało zredukowane do zacofanego myślenia przepełnionych nienawiścią dinozaurów. […] Prawda jest bowiem taka, że dla homoseksualnych aktywistów najważniejszym celem jest zdobycie wpływu na nasze dzieci […] zdobycie prawa do indoktrynacji dzieci. […] Rewolucja z pewnością jednak się odbyła i nowy totalitaryzm, przez duże T, zaczął już obowiązywać”.
Andrzej Gąsiorowski, „Dwadzieścia lat później”, natemat.pl, 17 stycznia 2016 r., dostęp 2 lutego 2016 r.
http://andrzejgasiorowski.natemat.pl/168493,dwadziescia-lat-pozniej
„Obywateli, którzy mniej lub bardziej aktywnie sprzeciwiają się dzisiaj budowie nadwiślańskiej formy faszyzmu, czeka okres dwudziestoletniej co najmniej smuty. Intensywność mentalnego zapotrzebowania na takie, a nie inne urządzenie stosunków społecznych, zbyt była głęboka i niepohamowana, żeby to się szybko wypaliło.”
Używanie porównań do wydarzeń z przeszłości może uwypuklić pewne istotne cechy aktualnej sytuacji. Jednocześnie jednak w dowolnych dwóch wydarzeniach zawsze można odnaleźć jakieś wspólne okoliczności. Niektóre historyczne analogie mogą być zatem obliczone na nierzetelną i przesadną charakterystykę współczesnych zdarzeń. Ocena rzetelności analogii może być każdorazowo przedmiotem kontrowersji. Współczesny kryzys migracyjny dla niektórych publicystów w istotnym sensie przypomina „zmierzch Cesarstwa Rzymskiego” czy „przemarsz Armii Czerwonej” (zob. raport ODP „«Islamskie hordy», «azjatycki najazd», «socjalny dżihad». Jak polskie media piszą o uchodźcach?”), podczas gdy dla innych takie porównania są próbą demonizacji migrantów i budzenia nieuzasadnionego strachu przed Obcym. Jak przekonują niektórzy liberalni komentatorzy (Agnieszka Holland, Tomasz Lis) aktualne rządy PiS-u przypominają im język „moczarowskiej propagandy” czy „skrzyżowanie Orwella z Bareją” – podczas gdy oponenci widzą w tych określeniach nieuczciwą próbę delegitymizacji rządzącej partii.
Wydaje się, że jeszcze bardziej jednoznaczne są przykłady wskazane powyżej, w których rozmaite sytuacje ze współczesnych państw demokratycznych porównuje się do praktyk „totalitarnych”. Incydent z chwilowym aresztowaniem dziennikarzy, którzy po wyborach samorządowych relacjonowali wydarzenia z nielegalnego wejścia prawicowych działaczy do Państwowej Komisji Wyborczej został określony jako „majstersztyk totalitaryzmu”, a wydarzenia z roku 2014 jako „kopia Orwellowskiego «Roku 1984»” (Marek Król). Podobnie potencjalnie negatywne dla wspólnot religijnych konsekwencje wprowadzenia małżeństw osób homoseksualnych nazwane zostały „tęczowym totalitaryzmem” (Joe Bisonette). Aktualne praktyki rządzącego Prawa i Sprawiedliwości zaś – „nadwiślańskim faszyzmem” (Andrzej Gąsiorowski). Analogie te mogą być uznane za hiperboliczne i obraźliwe dla prawdziwych ofiar XX-wiecznych systemów totalitarnych. Skłonność do formułowania takich porównań wydaje się być zaś obecna w różnych środowiskach medialnych.
4. Brak patriotyzmu
Maciej Pawlicki, „Wyspa hańby”, „wSieci”, 11–17 stycznia 2016 r., s. 18–20.
„Czy chcemy istnieć? Czy chcemy być Polakami? […] A ilu wytresowanych przez antypolską propagandę tubylców już Polski i polskości po prostu nienawidzi? […] Agresja niemieckich polityków i mediów na wybijającą się na niepodległość Polskę i dążących do samostanowienia Polaków była do przewidzenia, ale jednak jej gorączkowa zaciekłość budzi zdziwienie. […] Żyją jednak w kraju nad Wisłą tysiące (miliony?) Polaków i – z przykrością, ale chyba trzeba ich tak nazwać – post-Polaków, którzy nadal (znowu?) państwo niemieckie uznają za cudną metropolię, do której przedpokojów możemy aspirować, z entuzjazmem przyjmując wszystkie cywilizacyjne rozkazy pruskiego Berlina i coraz bardziej pruskiej Brukseli. […] Bez wątpienia ujawnienie dzisiaj pełnej listy płac urzędników III RP i medialnych koryfeuszy pobierających pensje u obcych dworów w ten czy inny sposób uzdrowiłoby życie polityczne w Polsce. […] «Gazeta Wyborcza», media postkomunistyczne oraz polskojęzyczne media niemieckie wykonują od 25 lat gigantyczną pracę, by rozbudować polskie poczucie niższości, kompleksy, że jesteśmy gorsi, głupi, niegodni. […] Wrzaski niemieckich kapo i rodzimych jurgieltników, szczególnie bezwstydnych, są groteskowe, ale batalia jest bardzo silna. O narodową duszę.”
Wywiad z Andrzejem Gwiazdą, „Andrzej Gwiazda dla Fronda.pl: Dekalog Opozycjonisty piszą zdrajcy Polski. To piramida absurdów!”, fronda.pl, 22 stycznia 2016 r., dostęp 2 lutego 2016 r.
„Po prostu: To Targowica. Mamy odnośnik w historii i w tym momencie przeżywamy to samo. Pytanie, dlaczego takie apele zyskują opinie na Zachodzie. Wszystko jest prawdopodobnie filtrowane przez Niemcy i to jest główny kanał. […] Jest to środowisko, które wykorzystuje decyzje Moskwy do odrzucenia marksizmu, przyjęcia na prywatne cele dużej części majątku narodowego i zabezpieczenia sobie uprzywilejowanej pozycji. Oni tej pozycji bronią. Czy oni piszą dekalog, czy oni robią sobie co innego – to jest ich sprawa. To, że w swoim programie umieszczają współpracę z zagranicznymi wrogami Polski jako swoją metodę działania, dokładnie określa ich pozycję jako ugrupowanie polskie – są to po prostu zdrajcy”.
Jacek Żakowski, „Dżihadi John znad Wisły”, „Gazeta Wyborcza”, 25 stycznia 2016 r., s. 2.
„Nie da się proputinowskich działań ukryć za antyrosyjską retoryką i absurdalnym oskarżaniem innych. Wiadomo, kto jedności Zachodu stara się przeciwstawić jedność antyzachodniego Wschodu, kto blokuje paliwa odnawialne, zwiększa uzależnienie od rosyjskiej ropy, opóźnia zakup patriotów, generuje antyzachodnie obsesje kulturowe, antyniemieckie fobie i pogardę dla Unii, kto przesuwa Polskę na Wschód i tworzy sojusze ze środowiskami podejrzewanymi o służenie agresywnym interesom Putina. Nie wiadomo tylko, kto robi to z własnej – może szlachetnej – głupoty, kto pod wpływem inspirowanych z Kremla doradców, a kto wprost na zamówienie ze Wschodu.”
O ile kwalifikacje psychiatryczne i quasi-religijne pojawiały się zazwyczaj w lewicowej i centrowej publicystyce, o tyle formułowanie zarzutu braku patriotyzmu znacznie częściej obecne jest w pewnych typach pisarstwa prawicowego. Z tej perspektywy część przeciwników wydaje się być pozbawiona świadomości narodowej – to „post-Polacy”, „tubylcy”, grupy „polskojęzyczne”, ludzie którzy są niezainteresowani sprawami wspólnoty bądź są bezmyślnymi instrumentami w rękach potężnych, zagranicznych sił. Inni zaś to po prostu „zdrajcy”, nowa „Targowica”, ludzie „pobierający pensję u obcych dworów”, „jurgieltnicy” (w XVIII w. pojęcie odnoszone do polskich polityków otrzymujących stałe wynagrodzenie od ambasady rosyjskiej). W badanym okresie te sformułowania używane były m.in. w odniesieniu do przedstawicieli Komitetu Obrony Demokracji oraz polskich europosłów krytykujących rząd Prawa i Sprawiedliwości w Parlamencie Europejskim. Rzadko analogiczny zarzut pojawia się w publicystyce centrowej i lewicowej. Przykładem może być jednak cytowany wyżej artykuł Jacka Żakowskiego, w którym dziennikarz zarzuca niektórym środowiskom polskiej prawicy działania na rzecz putinowskiej Rosji – z własnej „głupoty” bądź na „zamówienie ze Wschodu”.
Zarzut zdrady w polskiej tradycji politycznej jest uznawany za jeden z najbardziej dotkliwych. Wynika on często z niezrozumienia, że oponenci mają inną, ale w ich przekonaniu właściwą i uzasadnioną, wizję działań na rzecz własnego państwa. Przedmiotem sporu bywa w tym kontekście szczególnie odwoływanie się do instytucji międzynarodowych – część przedstawicieli prawicy traktuje takie działanie jako wyraz ograniczenia suwerenności i podporządkowania zagranicznym siłom politycznym analogiczne do historycznych przykładów zależności (znany slogan – „kiedyś Moskwa, dziś Bruksela”). Brak w tym przypadku refleksji nad faktem, iż członkostwo w danej organizacji międzynarodowej było wynikiem suwerennej decyzji polskich władz.
5. Zarzut złego pochodzenia
Lech Makowiecki, „Pierwsze KOD-y za płoty”, „wSieci”, 1–7 lutego 2016 r., s. 67.
„Co do postkomuny nie miałem żadnych złudzeń. Wiedziałem, że łatwo nie odpuszczą, ale ogrom generowanej nienawiści i kłamliwej propagandy zaskoczył nawet mnie. Cóż, nie po to ich przodkowie w ubeckich kazamatach katowali i mordowali polskich patriotów i pół wieku trzymali naród pod butem, żeby teraz ot tak sobie zwrócić Polaczkom wolność. Dołączyli do nich bezideowcy z PO, spadkobiercy ZSL i pazerni banksterzy. Zgodnie ze słowami klasyka postanowili «zaje…ć» PiS Trybunałem Konstytucyjnym i medialnym monopolem. A poza tym sparaliżować prace Sejmu, przenieść Targowicę do Brukseli i wyprowadzić ludzi na ulice.”
Krzysztof Feusette, „Drewniani chłopcy”, „wSieci”, 25–31 stycznia 2016 r., s. 16.
„Przepraszam, ale nie umiem, jak widać, odnaleźć w sobie współczucia dla tracących dziś pracę aparatczyków minionego systemu. Może dlatego, że żadni z nich dziennikarze, a propaganda, jaką uprawiali, w prostej linii biegła, zwłaszcza przed wyborami, od Jaruzelskiej telewizji stanu wojennego?”
Dorota Kania, „Lewactwo walczy z Polską”, niezależna.pl (za „Gazetą Polską Codziennie”), 17 grudnia 2015 r., dostęp 17 stycznia 2016 r.
http://niezależna.pl/74017-lewactwo-walczy-zpolska
„Czytając o założeniach i działaniach KPP, aż trudno się oprzeć wrażeniu, że dzisiejsi potomkowie komunistów – zarówno genetyczni, jak i mentalni – chcą tego samego. Wystarczy posłuchać wystąpień przedstawicieli KOD-u, polityków niedawnego układu rządzącego czy byłego doradcy Leszka Balcerowicza. Wszelkiej maści lewactwo walczy z Polską, tak jak przed laty KPP walczyła z marszałkiem Piłsudskim. Jak się to skończyło – wiemy z historii.”
Sposobem dyskredytacji charakterystycznym zwłaszcza dla niektórych środowisk prawicowych jest wskazanie na genealogię krytykowanych osób. W badanym okresie popularne były określenie „resortowe dzieci”, pochodzące z książki pod tym samym tytułem autorstwa Doroty Kani, Jerzego Targalskiego i Macieja Marosza. Odnosi się ono przede wszystkim do rzeczywistych bądź rzekomych związków rodzinnych i osobistych postaci z establishmentu medialnego z wysoko postawionymi urzędnikami w instytucjach („resortach”) PRL-u. Wskazanie na rzeczywistą bądź wyobrażoną genealogię – „bycie potomkiem komunistów” – ma na celu całościowe zdemaskowanie przeciwnika. Stanowi ona wyjaśnienie samego zaistnienia faktu, że w jednolitej wspólnocie narodowej istnieją ludzie o innych poglądach, oraz zwalnia jednocześnie z konieczności merytorycznej z nimi konfrontacji. Niekiedy ta „demaskacja” odnosi się nie do osobistych związków, ale do jakiegoś ogólnego wyobrażenia powinowactwa, np. iż protestujący w marszach KOD rzekomi przedstawiciele „postkomuny” wywodzą się od ludzi, którzy „w ubeckich kazamatach katowali i mordowali polskich patriotów i pół wieku trzymali naród pod butem” (Lech Makowiecki). Dorota Kania odróżnia „genetycznych” (biologicznych) oraz „mentalnych” (ideowych) „potomków komunizmu” – obie kwalifikacje wydają się być według niej równie kompromitujące. Niekiedy uzasadnione jest posługiwanie się pojęciem „komunizmu” jako kategorią analityczną i poszukiwanie genealogii współczesnych postaw w tradycjach intelektualnych komunizmu bądź w jego totalitarnych praktykach. Wymaga ono jednak precyzyjnego uzasadnienia – w przeciwnym razie staje się wyłącznie obelgą.
6. Ich interesy, nasze wartości
Krzysztof Feusette, „Ostał wam się ino Schulz”, „wSieci”, 28 grudnia 2015 – 3 stycznia 2016 r., s. 12.
„Można się popłakać ze śmiechu, patrząc, jak grupa trzymająca władzę przez dwie kadencję próbuje udawać, że nie zauważyła nawet obu potężnych kopów w cztery litery, jakie otrzymała od społeczeństwa. Ludzie ci zakochani w samych sobie do grobowej deski, wczepieni w koryto zębami aż do ostatniej jedynki [? – red.], prędzej je zeżrą w całości, niż dadzą się od niego oderwać. […] Tomasz Lis uznał, iż jest gotowy poprowadzić ciemny lud na antyrządowe barykady, urządzi nam tu prawdziwy Majdan. Najpierw napisał to na Twitterze, a potem poleciał do Niemca, by pluć na Polaków i łkać, że mu życzą raka.”
Włodzimierz J. Korab-Karpowicz, „Dzisiejsza Targowica, czyli Nowoczesna, KOD i inni”, „Do Rzeczy”, 11–17 stycznia 2016 r., s. 52–53.
„Używają sloganu o «zagrożonej demokracji». Zamiast do Moskwy apelują do Brukseli. Motywacje są jednak takie same: obrona swoich interesów i utraconych przywilejów. Nie są to dziś przywileje magnackie, lecz partyjne. […] Obecne działania Nowoczesnej, KOD i innych ugrupowań, wymierzone przeciwko demokratycznie wybranemu prezydentowi RP oraz zwycięskiej partii PiS szerzą w Polsce anarchię i nie mają wiele wspólnego z demokracją. Zamiast nazywać się Komitetem Obrony Demokracji, KOD powinien raczej nazywać się KAT – Komitet Anarchii Treściowej.”
Matka Kurka [Piotr Wielgucki], „Matka Kurka: Odrywani od koryta protestują głupiej niż nadaje «Lato z radiem»”, fronda.pl, 1 stycznia 2016 r., dostęp 25 stycznia 2016 r.
http://www.fronda.pl/a/matka-kurka-odrywani-od-koryta-protestuja-glupiej-niz-nadaje-lato-z-radiem,63243.html
„Jęki w obronie dostępu do koryta, co się frajerom tłumaczy jako wolność słowa, zaczęły się wówczas, gdy mecenas «radiowców» wyleciał z tronu, zabierając z pałacu żyrandole, miksery i kurki od kranów.
Skutecznym sposobem krytyki przeciwnika jest oskarżenie go o hipokryzję oraz wykazanie, iż prawdziwy sens jego działań jest inny niż ten deklarowany publicznie. Jednocześnie ten rodzaj krytyki może przybrać postać nie popartego dowodami „odkrywania” niskich pobudek stojących za przedsiębranymi działaniami. Każda aktywność przedstawiciela własnej grupy będzie wówczas rozumiana jako realizacja wartości, zaś polityka oponenta jako realizowanie własnych, egoistycznych interesów, stojących w sprzeczności z dobrem wspólnym.
Przykładem mogą być zarzuty formułowane wobec protestujących przeciwko polityce Prawa i Sprawiedliwości, w tym Komitetu Obrony Demokracji. Prezentowani byli oni jako „grupa trzymająca władzę” (to określenie pochodzące z nagrań z tzw. afery Rywina z 2002 r.), „establishment”, podobny niemalże do „magnatów” z czasów I Rzeczypospolitej. Używano również znanego porównania odnoszonego do klasy politycznej jako takiej, czyli określano ich jako „świnie przy korycie”. Jak to ujął lapidarnie kontrowersyjny bloger o pseudonimie „Matka Kurka” rzeczywiste „jęki w obronie dostępu do koryta” wyjaśnia się „frajerom” jako obronę wolności słowa.
Podsumowanie
Dyskredytacja językowa jako próba radykalnej i całościowej krytyki oraz rozmaite próby etykietowania światopoglądowego oponenta wydają się być trwałą częścią języka publicystycznego. Publicyści rozszerzają granice wolności słowa, sięgając po określenia, które karykaturalizują, a czasem wręcz obrażają dziennikarzy i polityków, rządzących i opozycję. Próby odgórnego ograniczania tej ekspresji zazwyczaj kończą się niepowodzeniem. Przykładem takiego niepowodzenia mogą być choćby spory wokół określeń niedozwolonych przez „poprawność polityczną”. To, co dla liberałów było próbą uniknięcia stygmatyzacji mniejszości etnicznych, religijnych czy seksualnych, dla konserwatystów stało się symbolem dominacji elit i zjawiskiem zafałszowującym istniejące w społeczeństwie różnice. Opisywane przez nas zjawiska należy z pewnością odróżnić od przykładów tzw. mowy nienawiści, zwłaszcza w rozumieniu bezpośredniego wzywania do przemocy wobec poszczególnych osób i grup etnicznych, religijnych, rasowych etc. Przytoczone przykłady wskazują na niekonsensualność, przesadę i stygmatyzowanie przeciwników w polskiej publicystyce, ale nie spełniają kryteriów znieważania i nawoływania do nienawiści w rozumieniu polskiego kodeksu karnego.
Nie uważając, iż słuszne byłoby tworzenie katalogów słów zakazanych w przestrzeni publicznej, mamy jednak nadzieję, że nasza praca przyczyni się do lepszego rozumienia niektórych narzędzi językowej dyskredytacji. Z pewnością powyższy katalog może być poszerzany czy krytycznie komentowany – być może niektóre przywołane przykłady mogą budzić uzasadnione kontrowersje. Mamy jednak nadzieję, że zrozumienie i nazwanie tych mechanizmów może przyczynić się do zmiany naszych nawyków oraz do tworzenia przestrzeni dla debaty opartej na szacunku dla naszych adwersarzy. Nasze opracowanie może również pełnić funkcje edukacyjne np. dla uczniów szkół średnich i stać się jednym z materiałów do dyskusji na lekcjach języka polskiego, historii czy wiedzy o społeczeństwie. Rozpoznawanie mechanizmów językowej dyskredytacji jest jednym z narzędzi krytycznego myślenia i służy nabywaniu odporności na manipulację w polityce i w mediach. Wobec wielości treści, na które uczniowie natrafiają w mediach społecznościowych, na blogach i portalach internetowych, ta umiejętność staje się niezbędna dla formacji świadomego i dojrzałego obywatela.
Mamy nadzieję, że powyższe opracowanie przysłuży się również rozumieniu wrażliwości odmiennych środowisk światopoglądowych oraz rozpoznaniu złych praktyk w tytułach prasowych, z którymi się utożsamiamy, które czytamy i cenimy. Jak pokazują przytoczone świadectwa tekstowe, czujność wobec używanego języka potrzebna jest wszystkim stronom politycznego i kulturowego sporu toczonego w dzisiejszej Polsce.
[1] M. Karwat, „O złośliwej dyskredytacji. Manipulowanie wizerunkiem przeciwnika”, PWN, Warszawa 2006, s. 47–48.
[2] G. Lakoff, „Nie myśl o słoniu! Jak język kształtuje politykę”, przeł. A. E. Nita i J. Wasilewski, Oficyna Wydawnicza Łośgraf, Warszawa 2011, s. 23.
[3] R. Zimny, P. Nowak, „Słownik polszczyzny politycznej po roku 1989”, Wydawnictwo PWN, Warszawa 2009, s. 314–315.
Michał Jędrzejek
członek zespołu Obserwatorium Debaty Publicznej