Przesuwanie granic języka w polskiej debacie publicznej
Karolina Wigura
 07.01.2016 

democracy

Polska jest krajem o tradycyjnie konfrontacyjnej debacie publicznej. Cecha ta sprawia, że wiele komunikatów formułowanych jest w sposób szczególnie wyrazisty, szczególnie w porównaniu z przebiegającym relatywnie spokojnie procesem politycznym. W ostatnich 18 miesiącach jednak w polskiej debacie publicznej można było zaobserwować proces radykalizacji, a także przesuwania granic dotyczących publicznie dopuszczalnych stwierdzeń.

Proces ten miał kilka zasadniczych przyczyn. Po pierwsze, należy zwrócić uwagę na nagromadzenie w tym czasie symbolicznych dat oraz ważnych wydarzeń politycznych. W miesiącach od listopada 2014 r. do października 2015 r. odbyły się w Polsce aż trzy powszechne głosowania o szczególnie dużym znaczeniu: wybory do władz lokalnych w całym kraju 16 listopada 2014 r., wybory prezydenckie 10 i 24 maja 2015 r. (dwie tury) oraz wybory parlamentarne 25 października 2015 r. Szczególnie silne radykalizacje pojawiły się w miesiącu poprzedzającym te ostatnie, zaś pierwsze tygodnie rządów nowej prawicowej koalicji stworzonej przez konserwatywną partię Prawo i Sprawiedliwość stanowiły kontynuację bardzo gorącej atmosfery.

Warto także zwrócić uwagę na to, że 10 kwietnia 2015 r. upłynęła 5. rocznica tzw. katastrofy smoleńskiej, czyli rozbicia samolotu prezydenckiego wraz z parą prezydencką Lechem i Marią Kaczyńskimi oraz 94 innymi osobami na pokładzie, w pobliżu lotniska w Smoleńsku. Nagromadzenie teorii spiskowych, zwłaszcza po prawej stronie sceny politycznej, od lat sprawia, że temat ten od lat wzbudza silne emocje i wyraziste sformułowania.

Atmosfera związana z kolejnymi kampaniami wyborczymi sprawiała w tych miesiącach, że tematy, które być może w innej sytuacji omawiane byłyby z mniejszym udziałem pierwiastka emocjonalnego, stawały się przedmiotem rozgrywki politycznej i stąd używane były do podsycania emocji i zaznaczania podziałów. Należy tu zwłaszcza wskazać kryzys uchodźczy, który wybuchł ze szczególną siłą w miesiącach letnich 2015 r., a który od września 2015 r. stał się istotnym wątkiem w polskiej kampanii wyborczej.

Należy również zwrócić uwagę na szersze zjawisko, jakim jest wpływ na dyskusję publiczną w Polsce języka forów internetowych i mediów społecznościowych, blogów itd. Media tradycyjne, pragnąc zachować popularność, kopiują właściwą sieci skrótowość, w ten sposób potęgując radykalizację sfery publicznej.

Konfrontacja czy radykalizacja?

W ciągu ostatniego 25-lecia zarysowały się wśród polskich dyskusji trzy zasadnicze linie podziału.

Pierwsza z nich to, by użyć popularnego w Polsce Ludowej sformułowania, mającego oznaczać paradoksalnie konfrontacyjną relację między społeczeństwem a władzą, podział na „my” i „oni”. Poczynając od wczesnych lat 90., można było mówić w Polsce o rozszczepieniu między byłymi działaczami opozycyjnymi a postkomunistami. Podział ten w warunkach budowania demokracji partyjnej, wobec konieczności zawierania koalicji, budowania polityki zagranicznej w obiektywnej sytuacji geopolitycznej itd. zapewne musiał z czasem zacząć się zacierać. Podobnie stało się z diagnozowanym przez Mirosławę Grabowską „podziałem postkomunistycznym”, mającym przebiegać między (bogatszymi i mającymi lepszy życiowy start) spadkobiercami Polski partyjnej i (gorzej sytuowanymi i nie dysponującymi tak dobrymi warunkami u progu kariery) spadkobiercami opozycji. Granice tego podziału z czasem rozmyły się na skutek rosnącej ruchliwości społecznej, zmian modernizacyjnych, ze szczególnym uwzględnieniem tych, które zaszły w Polsce po wstąpieniu do Unii Europejskiej.

Druga linia podziału biegła od początku transformacji ustrojowej wśród ludzi „Solidarności”: między tzw. pierwszą a drugą „Solidarnością”. Józef Tischner, Teresa Bogucka i wiele innych osób pisało o tym zjawisku już w latach 90. Diagnozowany następnie, np. przez Tomasza Żukowskiego, „podział postsolidarnościowy”, to kontynuacja tej rysy, wzmocniona dodatkowo przez pozycję dwóch partii postsolidarnościowych na scenie politycznej.

Trzecia linia rozdziela osoby o poglądach bardziej narodowo-katolickich od tych o skłonnościach do bardziej liberalnego spojrzenia na świat. Pierwsi z nich żądają intensywniejszej obecności religii w sferze publicznej i konserwatywnie podchodzą do kwestii obyczajowych, wykluczając na przykład związki partnerskie między osobami tej samej płci. Drudzy są zwolennikami zdecydowanego rozdziału Kościoła od państwa i bardziej liberalnego stosunku do kwestii obyczajowych. Pierwsi reprezentują przywiązanie do polskich tradycji narodowych. Niektórzy z nich twierdzą nawet, że tradycja jest jedynym silnym elementem tożsamości, który pozostał Polakom po niemal całkowitym roztopieniu w UE, i że powinna iść w zgodzie z koncepcją podmiotowości i narodowej suwerenności. Z kolei drudzy uważają, że nasz kraj powinien w pierwszym rzędzie myśleć o udanej współpracy z krajami zachodnimi. Że Unia Europejska oznacza możliwości edukacyjne i finansowe, z których powinniśmy korzystać, zamiast pogrążać się w eurosceptycznym tradycjonalizmie.

Jeśli dobrze przyjrzeć się debacie publicznej we współczesnej Polsce, widać, że wszystkie trzy linie podziału są w niej retorycznie wzmacniane. Bardziej jednak niż gorący, merytoryczny spór – wynika z tego zjawiska nasilenie retoryki podziału, w której wszystkie trzy zarysowane wyżej linie zostały zaangażowane do współczesnej wersji Schmittiańskiego rozróżnienia „wróg/przyjaciel”, a niuanse zostały starte do minimum. Dwa obozy, albo jak głosi rozpowszechnione określenie: „dwie zwaśnione Polski”, chętnie wzajemnie przyczepiają sobie łatki. „Polska narodowo-katolicka” to w oczach liberałów „paranoicy” czy „osobowości autorytarne”. Liberałowie to z kolei – „sprzedawczykowie Rzeczypospolitej”, „bezduszni neoliberałowie”.

Podczas kampanii parlamentarnej Prawa i Sprawiedliwości w 2005 r. pierwszy raz rozpowszechnione zostało hasło „Polski liberalnej i solidarnej”. Niedługo potem Jarosław Kaczyński mówił o reprezentantach swojego ugrupowania jako tych, którzy reprezentują dawną opozycję, zaś o politycznych oponentach – jako tych, którzy stoją „tam, gdzie stało ZOMO” (czyli reprezentują zbrojne bojówki komunistycznej władzy). Można zaryzykować tezę, że najsilniejszym katalizatorem dyskursu podziału była katastrofa smoleńska z 10 kwietnia 2010 r. Stosunek do niej, a dokładnie to, jakie wytłumaczenie tego wydarzenia się popiera – czy oparte na pracach komisji powołanej przez rząd Donalda Tuska i wskazującej na kłopoty pogodowe, błędy załogi itd., czy też oparte na teorii spiskowej i tezie o rosyjskim zamachu – stała się ona podstawą definiowania współczesnej polskiej tożsamości.

Czy granice języka są przesuwane?

Istotne jest więc pytanie, czy w dzisiejszej Polsce, wobec radykalizacji debaty publicznej związanej z wyżej wymienionymi czynnikami, dochodzi do przesuwania granic języka, wcześniej uznanych za niewzruszalne.

Wśród hiperbolizacji, których chętnie używają polscy politycy i publicyści, na pierwszy rzut oka trudno jest odróżnić figury retoryczne, które stanowią wyraziste, ale w istocie niegroźne zabiegi performatywne i publicystyczne, od takich, które mogą być np. przyczyną dyskryminacji konkretnych grup. Polscy komentatorzy chętnie używają sugestywnego pojęcia choroby – przeciwnikom politycznym zarzuca się np. zaburzenia psychiczne (jak paranoja, histeria, delirium).

A jednak istnieją przypadki, w których użycie danych figur retorycznych wydaje się niebezpieczne w takim sensie, w jakim Mabel Berezin pisała o normalizacji języka skrajnej prawicy w głównym nurcie polityki. Zwróćmy tu zwłaszcza uwagę na użycie pojęcia choroby w odniesieniu do napływających do Polski uchodźców. Emblematycznym przykładem jest oczywiście niesławna wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego z października 2015 r. o pasożytach i pierwotniakach, przenoszonych przez przybyszów z Syrii („Różnego rodzaju pasożyty, pierwotniaki, które nie są groźne w organizmach tych ludzi, mogą tutaj być groźne”). Mamy tu do czynienia z zabiegiem, ujmującym pewne grupy ludzi nie jako przeciwników politycznych, ale jako obcego, będącego źródłem choroby w znaczeniu zanieczyszczenia, brudu, zakażenia.

Pojawienie się retoryki stygmatyzującej obcego można było w ostatnim czasie zaobserwować także w odniesieniu do innej grupy społecznej, będącej tradycyjnym adresatem uprzedzeń w wielu społeczeństwach, a mianowicie Żydów. Paweł Kukiz, kontrowersyjny muzyk rockowy i lider populistycznego ruchu Kukiz’15, który uzyskał w październikowych wyborach do parlamentu 15 proc. głosów, stwierdził ostatnio, że protesty Komitetu Obrony Demokracji, czyli masowe demonstracje przeciwko nowemu kierunkowi polityki obecnego rządu w Warszawie, finansowane są przez „Sorosa, amerykańskiego bankiera żydowskiego pochodzenia”. Tego rodzaju wypowiedź, „ujawniająca tajemnicę” danej grupy społecznej jako sponsorowanej z „żydowskich pieniędzy”, mieści się wśród stereotypów antysemickich opisanych już przez Teodora Adorno w „Osobowości autorytarnej”. Choć jeszcze kilka miesięcy temu wypowiedź ta byłaby dla polityka w Polsce wilczym biletem, dziś tak się nie dzieje.

Część polskich publicystów twierdzi obecnie, że Polska osuwa się w klimat przypominający lata 30. XX w. w Republice Weimarskiej. Wydaje się, że jest to argument przesadzony. Z całą pewnością jednak zwiększona liczba wyrazistych, obelżywych, agresywnych wypowiedzi w sferze publicznej może przyczyniać się do przesuwania granic tego, co zwyczajowo w demokratycznej debacie publicznej uznane jest za niedopuszczalne lub godne jedynie kompletnego politycznego marginesu. Należy zastanawiać się, czy nie jest to w istocie proces niebezpieczny, normalizujący chaos i nienawiść w debacie publicznej.

 

Karolina Wigura

socjolożka, stoi na czele zespołu Obserwatorium Debaty Publicznej KL.

 

Źródło ilustracji: 

License: Creative Commons 3 – CC BY-SA 3.0

Creator: NY – nyphotographic.com

Source: thebluediamondgallery.com

Wypowiedz się