Powszednia nienawiść. Czy radykalizacja języka polityki w Polsce może wyzwolić agresję zwykłych ludzi?

Z Jerzym Bralczykiem, Joanną Grabarczyk i Markiem Migalskim rozmawia Karolina Wigura

 20.04.2016 

Feans_The Way of the Exploding Fist_flickr

Karolina Wigura: Czy w Polsce po 25 października 2015 r., czyli po wyborach parlamentarnych, zradykalizował się język debaty publicznej? Czy pogłębiają się dziś linie konfliktu między Polską liberalną a Polską konserwatywną?

Jerzy Bralczyk: Nie sądzę, byśmy w ostatnim czasie byli świadkami jakichś decydujących zdarzeń. Proces radykalizacji języka postępuje, a różne okoliczności polityczne powodują, że czasem przyśpiesza, a czasem zwalnia. Zwróciłbym też uwagę na rolę mediów, które powtarzają tezę o radykalizacji. Media żywią się konfliktem i powtarzając hasła o radykalizacji, w pewien sposób również tę radykalizację współtworzą.

Zauważmy, że wypowiedzi radykalne dotyczą często wypowiedzi innych aktorów. To są wypowiedzi na temat wypowiedzi. Sformułowania typu: „potworne ataki”, „bezprzykładne napaści” dzieją się przecież w świecie słów, w świecie znaków, w świecie symbolicznym. O co się oskarżają strony? O to, że się wzajemnie oskarżają – „oni nami gardzą”, „oni nas lekceważą”, „oni nas nazywają «Targowicą»”.

Twierdzi pan, że proces radykalizacji postępuje. A jak pan rozumie samo pojęcie „radykalizacji”?

JB: Radykalizację można opisać jako rosnącą obecność słów o wyższym natężeniu emocjonalnym oraz pojęć, w których konotacja dominuje nad denotacją. Chodzi o określenia, z którymi związane skojarzenia są silniejsze niż ich znaczenia albo ich znaczenie jest wręcz nieznane użytkownikom. W okrzyku: „komuniści i złodzieje” mogę znać denotację terminu „złodziej” – to jest ktoś, kto przywłaszcza sobie czyjąś własność – ale już często nie wiem, co znaczy w tym kontekście termin „komunista”. Obecność słów, które nie mają już prawie denotacji, a mają wyłącznie funkcję oskarżenia, pokazuje, że bardziej niż na przypisaniu przeciwnikowi jakichś cech zależy nam na jego zdezawuowaniu, obrażeniu, wskazaniu, że nie należy do naszej grupy.

Jeśli nie po ostatnich wyborach, to kiedy ten proces radykalizacji się rozpoczął?

JB: Trudno wskazać jasną cezurę. Radykalizacja była obecna również w języku PRL-u, gdy słowo było bronią i dla władzy komunistycznej, i dla opozycji. Podziały w czasie stanu wojennego były ostrymi podziałami w świecie symbolicznym. Czy miały miejsce hiperbolizacje? Pewnie tak, jeżeli krzyczało się na ZOMO, że oto idzie „gestapo”. Słowo miało wówczas walczyć. Po 1989 r. podział między „postkomuną” a „Solidarnością” był również bardzo silny. Następowały później momenty łagodniejsze i ostrzejsze, ale ogólnie likwidacja cenzury w naturalny sposób wzmogła możliwość obrażania i oskarżania. Po 1989 r. pojawiło się więcej wypowiedzi medialnych, w których ośmieszano politycznych oponentów czy posługiwano się wulgaryzmami. Cieszymy się z wolności, ale wiemy, że ma ona również swoje przykre konsekwencje.

Jaką rolę odgrywa w tych zmianach internet? Czy był on niejako od początku miejscem hejtu czy też dokonuje się w nim obecnie jakaś ważna zmiana?

Joanna Grabarczyk: Internet, fora i media społecznościowe, to rzeczywiście „naturalny” grunt dla wygłaszania poglądów bardzo kontrowersyjnych, jak i dla szerzenia mowy nienawiści. Internet ma to do siebie, że gdy patrzymy w taflę ekranu, to rzadko pamiętamy, że po drugiej stronie ekranu znajduje się drugi człowiek. Hejt jest więc stale obecny w internecie, choć od ponad roku odnotowujemy nowe tematy, które wywołują olbrzymie emocje, np. temat uchodźców.

Czy wiemy, kim są hejterzy?

JG: Do pewnego stopnia potrafimy to ustalić. Należy pamiętać, że w internecie nikt nie jest anonimowy. Poprzez narzędzia analizy treści możemy śledzić ruchy internautów. Większość hejterów, osób bardzo ostro komentujących kontrowersyjne tematy, to tzw. zwykli ludzie. Nie żadna mityczna grupa hakerów czy pracujących na zlecenie. Dziś blisko 80 proc. polskiego społeczeństwa korzysta z internetu. Hejterem w Polsce może być każdy. Jesteśmy jednak w stanie stwierdzić, że nieco częściej są to mężczyźni po 30. roku życia.

Czy istnieje jakaś polska specyfika w hejtowaniu?

JG: Oczywiście hejt internetowy nie jest wyłącznie naszą domeną, ale w różnych krajach przybiera on nieco inne oblicza. U nas głównym punktem zapalnym są dziś uchodźcy, osoby nieheteronormatywne i – co nieco zaskakujące – Cyganie. Cieszy mnie natomiast fakt, że na polskich portalach rzadko spotykamy się z mową nienawiści wobec osób czarnoskórych. Według mojej prywatnej hipotezy to zasługa MTV i innych telewizji muzycznych, pokazujących teledyski czarnoskórych muzyków. Na nich w końcu wychowała się grupa najbardziej aktywna w sieci – 30-latkowie.

Powstaje wrażenie, że politycy nie mają żadnego wpływu na nienawiść w internecie. Słusznie?

JG: Nie do końca. Sposób i tematy komunikacji zależą od temperatury publicznej debaty. W ostatnich miesiącach pojawiło się np. słowo „uchodźca” niemal jako szkolna obelga.

A wcześniej – jak pokazujemy w słowniku naszego Obserwatorium – pojawiały się takie pojęcia jak „szczujnia”, „kłamstwo smoleńskie”, „fundamentaliści”.

JG: Rzeczywiście, pojawia się moda na pewne słowa. Kilka lat temu obrażano się, mówiąc: „ty moherze”, „pisiorze” czy „ty pedale”. 20 lat temu, gdy byłam w podstawówce, dzieciaki, chcąc kogoś obrazić, mówiły na niego: „Corky” – chodziło o bohatera z zespołem Downa z popularnego wówczas familijnego serialu „Dzień za dniem”. Dzisiaj mówią: „ty uchodźco!”. Widać, że nawet język dzieci jest zależny od języka publicznej debaty.

Badając fora internetowe, mam już nieco stępiony radar. Codziennie czytam teksty, przepraszam za sformułowanie, z internetowego szamba: „z przyjemnością bym cię zaszlachtował”, „takich ludzi powinno się nabić na pal”, „czas włączyć piece krematoryjne w Oświęcimiu”. To nie są zakamarki internetu, lecz standard internetowej dyskusji, komentarze pod artykułami największych portali. W licytowaniu się na radykalizm uczestniczą również dziennikarze, celebryci i oczywiście politycy.

Sformułowania, które kilka lat temu byłyby nie do zaakceptowania, dziś są w powszechnym użyciu. Nikt nie ponosi za to żadnych konsekwencji.

Jadwiga Staniszkis, komentując przekraczanie kolejnych granic w debacie publicznej, mówiła o pojawieniu się „lumpiarstwa”. Chodzić by mogło np. o wypowiedzi Pawła Kukiza o „żydowskim bankierze” finansującymi KOD czy o zdjęcie popularnego strongmana Mariusza Pudzianowskiego, na którym pozuje on z kijem bejsbolowym – przygotowany do przybycia uchodźców. Staniszkis twierdzi, że legitymizacja „lumpiarstwa” w sferze publicznej to wina Prawa i Sprawiedliwości. Zgadza się pan?

Marek Migalski: Kusi mnie, żeby odpowiedzieć twierdząco. Najpierw spróbuję wesprzeć tę tezę, by potem nieco z nią jednak popolemizować. Rzeczywiście, PiS wprowadziło w ostatnich latach element moralistyczny do polskiej polityki. Politycy tej partii opisują swoich oponentów w kategoriach dobra i zła. Spór o Polskę nie jest dla nich sporem między chadekami i socjalistami, między liberałami i konserwatystami. To bój między dobrymi i złymi. Myślę, że na niekorzyść odróżnia to polską politykę od polityki w krajach zachodnich. Spór polityczny, a nie etyczny, pozwala koncentrować się na konkretnych różnicach dotyczących kształtu polityki zagranicznej, służby zdrowia, opieki społecznej etc.

W tym sensie Jarosław Kaczyński i Prawo Sprawiedliwość ponoszą odpowiedzialność – oczywiście częściową – za kształt polskiej debaty. Teraz, chciałbym jednak zniuansować tę tezę. Z pewnością radykalizacja nie zaczęła się 25 października 2015 r. ani podczas pierwszych rządów PiS-u we wrześniu 2005 r. Prof. Bralczyk wzbraniał się przed wskazaniem konkretnych cezur, ale ja jako politolog chciałbym zaproponować takie daty graniczne.

Według mnie wzmożenie moralne powodujące ostatecznie radykalizację języka i stygmatyzację przeciwnika pojawiło się na początku lat 90., przy okazji sporu między spadkobiercami „Solidarności” i PZPR-u. Było to zresztą uzasadnione i zrozumiałe. Ten okres zamykają wybory prezydenckie z Kwaśniewskim i z Wałęsą z 1995 r. Wówczas panika, że postkomuniści przejmą władzę i zostanie przerwany polski marsz na Zachód doprowadziła agresję językową do apogeum. Kolejne 10 lat to wyciszenie tego sporu – ani komuniści nie okazali się tacy straszni, ani partie postsolidarnościowe nie odznaczały się moralną doskonałością.

Konflikt pojawił się z nową siłą w 2005 r., a wzmógł jeszcze w 2010 r., po katastrofie smoleńskiej. Dziś używa się słów jeszcze kilka lat temu nieakceptowalnych. Przeciwników politycznych można określić mianem „Targowicy”, czyli synonimem zdrady, i nic się nie dzieje. Co najwyżej ten oskarżony odpowiada: „Nieprawda, bo to pan należysz do Targowicy”. W polityce nie ma gorszego epitetu niż zarzut zdrady. A już się do niego przyzwyczailiśmy.

Ma pan również doświadczenie jako polityk. Czy odczuwał pan pokusę radykalizacji języka?

MM: Oczywiście. Wiedziałem, że jak „przycisnę”, to za kilka godzin moja wypowiedź będzie wśród głównych informacji Onetu czy Wirtualnej Polski, a TVN bądź Polsat przyjadą po komentarz. Ostre wypowiedzi pozwalają szybko wejść na najwyższy poziom rozpoznawalności w kraju. W najdoskonalszy sposób korzystał z tego Janusz Palikot. Pokazywanie takich wyrazistych postaci opłaca się też mediom, które nazywane są dziś „mediami tożsamościowymi” – im bardziej są brutalne, tym większa szansa, że utrzymają swoich widzów, słuchaczy czy czytelników.

JB: Od dawna powtarzam, że mamy do czynienia z dwoma ważnymi metaforami w życiu politycznym: metaforą wojny i metaforą teatru. Porównania polityki do wojny mogą się wydawać bardziej niebezpieczne, bo oswajają nas z brutalnymi słowami. Być może, z drugiej strony, używanie takich słów nie tyle wzmaga agresję, co ją kanalizuje i dzięki nim nie przechodzimy od słów do czynów. Myślę, że jest i tak, i tak. Wojenne metafory czasem wywołują agresję, ale czasem pozwalają nad nią zapanować.

Określenie polityki jako teatru przywołuje inny publicznie piętnowany grzech – grzech kłamstwa. Wyrażamy w ten sposób poczucie, że w polityce wszystko jest udawaniem. Gdyby politycy po wyjściu z telewizyjnego studia bili się między sobą, niezbyt by nam się to podobało. Ale jeżeli wychodzą ze studia i idą razem na piwo, to również jesteśmy niezadowoleni. Gdy dominuje poczucie, że polityka to teatr, atrakcyjni mogą być weredycy – ci, którzy „walą prawdę prosto w oczy”, „nie owijają w bawełnę”, „mówią jak jest”. Tak zachowuje się m.in. Donald Trump. Politycy tego typu, eksponując konflikt, chętniej sięgają po wojenne metafory.

Żadna z tych metafor nie daje automatycznego sukcesu. Mam wrażenie, że w czasach nawały i konfliktu tęsknimy za zgodą nawet naznaczoną pewną obłudą, zaś w okresie uspokojenia dopominamy się o prawdę. Rozumiem to, choć osobiście nie jestem zwolennikiem mówienia prawdy za wszelką cenę. „Powiem ci kilka słów prawdy…” – to zawsze brzmi jak wyrzut. Prawda może nas „wyzwolić”, ale mówi się o niej też, że jest „gorzka”.

W Obserwatorium Debaty Publicznej śledziliśmy przypadki wzajemnie nakręcających się hiperbolizacji. Po katastrofie w Smoleńsku nagle zaczęto mówić o „zamachu smoleńskim”; później pojawiają się konkurencyjne hiperbolizacje – przekonanie o zamachu to „zamach na rozum”, a prawdziwym „zamachowcem” na okładce „Newsweeka” jest Jarosław Kaczyński. Czy istnieje symetria tych dwóch kłócących się Polsk?

JB: Myślę, że gdy mówi się o Kaczyńskim: „zamachowiec”, to jest to tylko słaba reakcja na to, co się dzieje po stronie PiS-u. To wyłącznie odbicie; nic, co byłoby samoistne.

MM: Jeśli pytanie o symetrię jest pytaniem o ilość hejtu przeciwko prawicy i przeciwko lewicy w internecie, to nikt – jak sądzę – tego nie zbadał, a i pewnie nie będzie w stanie tego zrobić. Jeśli zaś chodzi o jakość tego, co się mówi i pisze, to myślę, że taka symetria istnieje. Na Twitterze możemy przeczytać straszne słowa, które padają ze strony zwolenników Jarosława Kaczyńskiego pod adresem opozycji, jak i ze strony sympatyków opozycji wobec Kaczyńskiego i jego rodziny. Nie ma takich obrzydliwości, których jedna i druga strona by już nie wypowiedziały.

JG: Czytając treści z różnych portali, mogę się zgodzić, że mowa nienawiści czy hejt z całą pewnością nie są domeną tylko jednego obozu.

JB: Gdybyśmy badali rodzaj słów, które padają po obu stronach, to są pewne charakterystyczne dla prawicy i dla centrum czy lewicy. Prawica częściej odnosi się do sfery moralnej, mówi o „hańbie” czy o „zdradzie”; centrum i lewica zaś nawiązują do sfery racjonalności czy zdrowia psychicznego, krytykując przeciwników jako „oszołomów”. Rzeczywiście – jedne i drugie są przykrymi obelgami.

JG: W badaniach portali internetowych dostrzegamy, że osoby z prawej strony – trzymając się tego bardzo uproszczonego podziału na prawicę i lewicę – częściej atakują oponentów jako grupę, zaś osoby z lewicy – uderzają w konkretne osoby, np. konkretnych polityków PiS-u.

MM: Osoby z prawicy krytykuje się nie za zdradę, lecz za to, że są śmieszne, żenujące, obciachowe. Obóz dzisiejszej opozycji widzi siebie jako ludzi nowoczesnych, europejskich, fajnych i ładnych, a w rządzie dostrzega coś nieestetycznego. Trudno powiedzieć, czy gorzej być oskarżonym o brak patriotyzmu, czy o bycie obciachowym i ośmieszanie swojego kraju.

JB: Są też zarzuty wspólne obu konkurującym grupom. Oskarżają się nawzajem, że są na usługach Putina. „Putin”, niczym jakiś współczesny szatan, to dziś wyzwisko uniwersalne. Inny zarzut to zarzut o komunizm – mówi się, że jedni to „resortowe dzieci”, a drudzy stosują „metody z PRL-u”, czy też mają „PRL-owskiego prokuratora”.

W naszym Obserwatorium odnotowujemy zarówno określenia, które pojawiają się wśród publicystów-krytyków opozycji, np. członkowie KOD-u określani są jako „komuniści”, „świnie”, „Komitet Obrony Koryta”, „Targowiczanie”, jak i te wobec strony rządzącej – „moralne i intelektualne zera”, „ciemniaki”, „ludzie bez honoru”, „nadwiślańska forma faszyzmu”. Choć nie prowadzimy badań ilościowych, to mam wrażenie, że częściej do radykalizacji dochodzi po stronie szeroko rozumianej prawicy. Zapraszam publiczność do zadawania pytań.

Łukasz Bertram: W ostatnim czasie miały miejsce zdarzenia, które można określić mianem oddolnej reakcji na hejt. Przykładem jest publikowanie nienawistnych komentarzy wobec osób nieheteroseksualnych i wobec uchodźców wraz ze zdjęciem profilowym osoby komentującej. Powstaje wówczas szokujący kontrast między wezwaniami do zabijania a słodkimi zdjęciami z dziećmi czy z psem. Mam pytanie do pani Joanny Grabarczyk: Jak pani, osoba zajmująca się radzeniem sobie z hejtem i reagowaniem na niego, odnosi się do takich inicjatyw?

JG: Zaobserwowaliśmy więcej takich przedsięwzięć, choć ta, o której pan mówi, była może najbardziej spektakularna. W mojej opinii nie jest to dobry pomysł, gdyż nie mamy prawa upubliczniać czyichś wizerunków czy wizerunków ich dzieci, nawet jeśli te osoby podpisują obrzydliwe treści swoim nazwiskiem. Warto zauważyć, że ci ludzie byli później ofiarami fali nienawiści ze strony innych użytkowników. Można powiedzieć, że „sobie zasłużyli”. Nie wiem jednak, czy chcemy działać w myśl zasady: „oko za oko”; albo ostrzejszej: „jak on rzucił kamieniem, to teraz my rzućmy w niego”.

Inicjatywy te jednak pokazały, że internetowym trollem może być każdy – że „pedałów do Oświęcimia” będzie wysyłać 30-letnia mama z dzieckiem na rękach. Kryzys uchodźczy z września minionego roku pokazał mnie osobiście, że także wśród moich znajomych na Facebooku są ludzie, którzy życzą innym śmierci.

Jarosław Kuisz: Wniosek z naszej debaty jest też taki, że hejt to wynik ewidentnej demokratyzacji polskiego społeczeństwa. Każdy może wziąć udział – na miarę swoich kompetencji językowych – w debacie publicznej. Pytanie, które mi się nasuwa, to pytanie o to, na ile wyborcy mają wyczucie konwencji w polityce. Jednoczesny sukces Beppe Grillo we Włoszech, Donalda Trumpa w USA i Pawła Kukiza w Polsce nie jest przypadkiem. Ci, którzy „mówią, jak jest”, uchodzą dziś za najbardziej kompetentnych.

MM: Z perspektywy politologa i byłego polityka muszę powiedzieć, że język radykalny, wulgarny i hejterski jest wykorzystywany zupełnie świadomie. Wszyscy liderzy partii politycznych wiedzą, że hejt się opłaca. Z mojego doświadczenia widzę, że ci, którzy hejtu się wyrzekają – znikają z polityki. Brałem udział w dwóch przedsięwzięciach – budowałem razem m.in. z Pawłem Kowalem partię Polska Jest Najważniejsza oraz Polskę Razem, w których próbowaliśmy mówić spokojnym, normalnym językiem. W wyborach osiągnęliśmy odpowiednio 2 i 3 proc. poparcia. Oczywiście, popełniliśmy różne błędy. Mam jednak wrażenie, że w dobie zaostrzającego się języka partie, które z radykalizacji rezygnują, przegrywają w wyborach. I to jest smutne.

Karolina Bryska: Politycy to jedna strona medalu, druga strona to media. Dziennikarze często nie są przygotowani do dyskusji – nie potrafią rozstrzygnąć merytorycznych wątpliwości między gośćmi podającymi sprzeczne informacje w podstawowych sprawach. Media też podsycają konflikt. Może gdyby dziennikarze kilka razy nie przyjechali z prośbą o wypowiedź do tych, którzy komentują ostro – byłoby trochę inaczej.

MM: Jak nie przyjadą jedni, przyjadą inni.

Pytanie z sali: Na ile walka z radykalizacją prowadzi do jej wzmagania, a nie do ograniczania? Paradoksalnie, niektóre działania, np. antyhejterski film z Jarosławem Kuźniarem, powodują odwrotny skutek. Hejtujący hejtują dalej i znajdują jeszcze wsparcie u krytyków kampanii. Hejterzy uzyskują wizerunek ludzi autentycznych, mówiących prawdę, nie przejmujących się poprawnością polityczną, której znów przypisuje się całe zło w debacie publicznej.

JG: Odbiór naszej kampanii społecznej z Kuźniarem był różny. Naszego bohatera spotkała fala krytyki, ale byliśmy na to przygotowani. Chcieliśmy dotrzeć nie do przekonanych, ale do osób stojących obojętnie – i to się udało. Warto pamiętać, że większość użytkowników sieci zarówno nie hejtuje, jak i na hejt w żaden sposób nie reaguje.

Warto zaznaczyć, że hejtem nie należy nazywać zwykłej krytyki. Walka z nienawiścią nie jest formą ani poprawności politycznej, ani cenzury. Chodzi o prostą zasadę: nie wolno obrażać ludzi. Nie mielibyśmy odwagi powiedzieć pewnych brzydkich słów twarzą w twarz, bo nauczyła nas tego mama. W internecie to przychodzi zbyt łatwo.

JB: Zanim pani to powiedziała, myślałem, że jesteśmy w świecie estetyki, a potępiając, mówimy, że coś jest obrzydliwe, a nie podłe i niegodne. Przywróciła mi pani wiarę w użycie kategorii moralnych, w to, że pewnych rzeczy nie można robić, bo tak się nie godzi.

MM: Czasem zaskakują nas nawet bliscy ludzie. Można to było dostrzec podczas kryzysu uchodźczego. On mnie odepchnął od prawicy, bo zobaczyłem, co piszą moi koledzy. Świetny publicysta rozsyłał zdjęcie z dworca w Monachium po pobycie uchodźców z podpisem: „oto jak nas ubogacają”. To jest podłe, gdy ludzi uciekających miesiącami rozlicza się z segregowania śmieci.

Chociaż mam wrażenie, że hejt jest obecny najbardziej wśród młodych ludzi. Oni najlepiej czują się w sieci i mają najmniejszy aparat krytyczny. Ten radykalny język stał się dla nich czymś zupełnie naturalnym.

To proces habituacji. Można go wpisać w dwa szersze procesy. Pierwszy to opisane już na Zachodzie zjawisko normalizacji języka skrajnej prawicy. Polega na przenikaniu haseł, które dawniej charakteryzowały grupy ekstremistyczne, do centrum polityki. Drugi proces to przesuwanie się skrajnej prawicy od antysemityzmu do islamofobii. Można powiedzieć, że to, co dzieje się wokół kryzysu uchodźczego w Polsce to taka brzydka imitacja Zachodu.

Jerzy Bralczyk

językoznawca, profesor Uniwersytetu Warszawskiego.

Joanna Grabarczyk

działaczka społeczna, koordynatorka projektu HejtStop.

Marek Migalski

politolog, b. europoseł z listy Prawa i Sprawiedliwości.

Karolina Wigura

socjolożka, stoi na czele Zespołu Obserwatorium Debaty Publicznej KL.

 

Źródło ilustracji: Flickr. Feans – The way of exploding fist.

Wypowiedz się