Analiza specjalna: 5 lat po katastrofie smoleńskiej

Pojedynek na radykalizacje w mediach głównego nurtu

Tomasz Sawczuk
 16.06.2015 

Źródło: Wikimedia Commons

Sprawa katastrofy smoleńskiej, jak żadna inna, przyczynia się dziś do radykalizacji języka debaty publicznej w Polsce. W ten sposób tworzy się obraz, że rywalizacja polityczna to ostateczne starcie dobra i zła. Wszelka różnica zdań zaczyna być traktowana jako coś podejrzanego.

Powyższa teza to nie przesada. „Zło wokół nas, agresorów i zdrajców, opisujemy – jak się wydaje – w miarę precyzyjnie”, stwierdził Jacek Pawlicki w największym prawicowym tygodniku „W Sieci” (10-16 XI 2014). Tekstowi Pawlickiego nie brak pewnej poetyckiej zadumy. Jak wyjaśnia: „od czterech lat próbujemy zrozumieć i opisać, co też się dzieje z większością Polaków, dlaczego już nie chcą swego niepodległego państwa, swej podmiotowości, swej kultury. Dlaczego […] tak ochotnie wpisują się w wyznaczoną im rolę niskopłatnych niewolników mamionych perkalem i koralikami, przyduszonych do gleby walką o przetrwanie. Emocjonalnie rozhuśtywanych, umysłowo rozpraszanych lejącą się z mediów zidiociałą breją, coraz silniej nasycaną lewacką ambrozją. Dla rodziny, wolności, narodu będącą w istocie trupim jadem”.

W konsekwencji, jak pisze Tomasz Łysiak, „Polski już nie ma” („W Sieci”, 3-11 XI 2014). Także Bronisław Wildstein, tym razem na łamach „Do Rzeczy” (15-28 XII 2014), przekonywał, że „sprawa smoleńska jest najbardziej ponurym świadectwem upadku współczesnej Polski”. „Upokorzenie smoleńskie stanowi apogeum starannego wdeptywania Polaków w ziemię. Ruskimi buciorami i peowskim kłamstwem”, stwierdził w przytoczonym wcześniej tekście Pawlicki.

Prześladowany prawicowy dysydent

Kwestia kłamstwa powraca w dyskusjach smoleńskich wielokrotnie. Kłamią rządowi urzędnicy, wręcz „nie ma takiej ilości drwin, kłamstw i jadu, które odwiodłyby ich od próby ustalenia tego, jak doszło do tragedii”, jak pisał Marek Pyza („W Sieci”, 20-26 X 2014).

Padają sugestie sfałszowania nagrań z czarnych skrzynek, dokonanego w interesie politycznym, łącznie z celowym preparowaniem stenogramów, co sugerował w TVP Info Antoni Macierewicz. Wyrażenie „kłamstwo smoleńskie” (podobieństwo do „kłamstwa oświęcimskiego” to oczywiście nie przypadek) jest zresztą popularnym terminem w prawicowej publicystyce.

O kłamstwach rządu mówił też przy okazji 5. rocznicy katastrofy smoleńskiej w wywiadach prasowych Jarosław Kaczyński. Jak stwierdził w „Gazecie Polskiej” lider PiS: „druga strona panicznie się boi i przygotowuje wszelkie możliwe środki ataku”.

Nie zamierzam przekonywać, że – wbrew przytoczonym tu krytykom obecnej władzy –„państwo zdało egzamin”, ponieważ nie zdało. Katastrofa smoleńska jest sprawą nadzwyczaj poważną, z której powinny zostać wyciągnięte wszechstronne konsekwencje, instytucjonalne i osobowe.

Z tym, że we wszystkich filipikach pod adresem aktualnych władz zastanawia jedno. Prawicowi publicyści i politycy sprawiają wrażenie umieszczonych w środku jakiejś nagłej, brutalnej i ostatecznej bitwy, mającej zgoła millenarystyczny posmak. W zdelegitymizowanym systemie przedstawiciele prawicy pozycjonują się jako prześladowani dysydenci.

Wyścigi w hiperbolizacjach

Niestety, nie jest to całkiem bezpodstawne. Sytuacji nie poprawia określanie zachowania prawicowych komentatorów „festiwalem paranoi” czy „ekstrawagancją sekty smoleńskiej”, a samych krytyków „obozem maniakalnym”. Wszystkie te cytaty pochodzą przy tym tylko z jednego artykułu Wojciecha Maziarskiego („Gazeta Wyborcza”, 29 XII 2014).

W kwestii języka trwa tu zresztą między obiema stronami dziwny pojedynek na słowa. Tezie o zamachu z jednej strony odpowiada nazywanie Jarosława Kaczyńskiego „zamachowcem” („Newsweek”, 13-19 IV 2015); Tomasz Lis scharakteryzował marsz organizowany przez PiS 13 grudnia 2015 r. (w rocznicę wprowadzenia stanu wojennego z 1981 r.) jako „zamach na rozum” („Newsweek”, 8-14 XII 2014 r.), a odnosząc się do tortur, którym poddawani byli więźniowie w tajnych więzieniach CIA, ten sam dziennikarz ogłosił, że wolałby „skupić się na torturach zadawanych Polakom przez notorycznych kłamców, oszustów, demagogów i manipulantów”, by stwierdzić, że „milionom Polaków od lat aplikuje się specyficzny waterboarding” („Newsweek”, 15-21 XII 2015 r.). Publicysta wymienia następnie przykłady owego podtapiania, aby wreszcie ocenić, że „te sylogizmy, by nie powiedzieć debilizmy, natychmiast wychwytuje czysty rozum”.

Im mocniejsza hiperbola, tym lepiej. Skoro w bieżących sporach politycznych sięga się po najcięższy arsenał środków, do rozmowy o sprawach bardziej podstawowych, choćby o faktach, brakuje już języka – więc się o nich nie rozmawia. Od szukającego porozumienia rozumu dużo ważniejsza okazuje się emocjonalna gorączka, od inteligencji – przyjemność z wymierzania ciosu.

A gdzie państwo?

W takich warunkach trudno o zaufanie do jakichkolwiek instytucji, o ile nie są one „nasze”. Jeżeli polską polityką rządzi dzisiaj jakieś przykazanie, to brzmi ono: po pierwsze, nie ufaj nikomu. Skoro stawką pojedynku jest zwycięstwo dobra nad złem, różnica zdań nie może być tłumaczona dyskusją w poszukiwaniu lepszych rozwiązań, lecz raczej działaniem ukrytych, złowrogich sił.

Tym samym pluralizm w życiu publicznym staje się podejrzany i zagrożony. Nikt nie wierzy też w istnienie kompetencji, które nie byłyby jedynie na usługach takiej czy innej partyjnej woli politycznej. Instytucje naukowe, wymiar sprawiedliwości i media okazują się na równi przesiąknięte partyjną służalczością. Jak stwierdził Bronisław Wildstein („W Sieci”, 7-12 IV 2014): „obrońcy oficjalnej wersji to ludzie, którzy nie poszukują prawdy, ale bronią własnych interesów”. Jeżeli wierzysz w ustalenia państwowych instytucji, to widać masz coś do ukrycia.

Państwo nie może zatem istnieć jako takie – może jedynie istnieć jako wyraz sił określonej partii politycznej. A skoro tak, to jego reformowanie staje się bezcelowe. Pozostaje tylko obserwowanie bitwy zwaśnionych plemion.

Można pomyśleć, że w tej sytuacji rzeczywiście warto zorganizować międzynarodową komisję, która zbadałaby i rozstrzygnęła sprawę katastrofy smoleńskiej, co postuluje choćby część rodzin ofiar katastrofy, na czele z Małgorzatą Wassermann. Po pierwsze jednak, w propozycji takiej tkwi pewien paradoks. Postuluje ona – tym razem oficjalne – zrzeczenie się podmiotowości Polski na rzecz zagranicznych organów w kwestii badania sprawy. Po drugie, jeżeli owoce działania takiej komisji okazałyby się niepomyślne dla osób ją popierających, zostaną one zaraz podważone, a członkom komisji łatwo będzie można zarzucić uleganie wpływom Rosji. Komisja nie musi być zresztą jednomyślna. Ostatecznie więc nic nie zmieni.

Z katastrofą smoleńską uporać się musimy sami. Owa bitwa zwaśnionych plemion to jednak nie chwilowa trudność. Jak powiedział w rozmowie z braćmi Karnowskimi Adam Borowski („W Sieci”, 13-19 X 2014), „Smoleńsk to cezura, która ustawiła nas na lata, na dziesiątki lat. To zdarzenie, które na Polaków i na Zachód działa podobnie jak Katyń”.

Nie wiadomo jeszcze, jak na ten radykalny polityczny podział Polski wpłynie wybór Andrzeja Dudy na prezydenta. Wbrew pozorom, wzięcie przez PiS części odpowiedzialności za władzę może sprzyjać normalizacji politycznej konkurencji i przynieść rezultat pozytywny. Ale o tym przekonamy się dopiero za kilka miesięcy.

 

Tomasz Sawczuk

członek redakcji „Kultury Liberalnej”

Źródło ilustracji: wikimedia.commons

Wypowiedz się